W królewskiej służbie

Zna ich każdy mieszkaniec Londynu i większość turystów, zwiedzających to miasto. Pamiątkowe zdjęcie z królewskim gwardzistą na koniu to obowiązkowy punkt turystycznego programu.

– Ci to mają przechlapane – skomentowała jedna z moich znajomych, pozując do zdjęcia przy boku żołnierza w ozdobnym mundurze, dosiadającego karego konia – dosłownie wszyscy się z nimi fotografują a oni muszą to znosić bez mrugnięcia okiem. Kare rumaki, stojące w bramie budynku Horse Guard znoszą namolnych turystów równie cierpliwie, jak dosiadający ich żołnierze – na baczność, bez ruchu i z powagą.

– Stanie bez ruchu dowolną ilość czasu to rzecz, którą nasze konie naprawdę potrafią dobrze robić – śmieje się jeden z oficerów Konnego Oddziału Kawalerii Królewskiej (Household Cavalry Mounted Regiment), kiedy rozmawiam z nim w ich bazie w centrum Londynu. Wybrałam się tam, aby dowiedzieć się czegoś więcej o gwardii królewskiej, a przede wszystkim o ich koniach. – Nawet kiedy są na wakacjach (raz w roku konie wyjeżdżają na trzymiesięczny “urlop” daleko poza Londyn) i kiedy brykają i galopują po zielonych pastwiskach, wystarczy założyć im ogłowie, a od razu stają na baczność.

Tak naprawdę, gwardziści nie czują, żeby mieli “przechlapane”. – Wiesz, co najbardziej lubię w tej służbie? – mówi jeden z żołnierzy, przerywając na chwilę sprzątanie stajni – kiedy siedzę w siodle w pełnym rynsztunku i jadę z całym oddziałem przez centrum Londynu na zmianę warty. Nie ma człowieka, żeby nie patrzył na nas z podziwem! Czuję się wtedy jak król świata.

Oprócz codziennej warty, Konny Oddział Kawalerii partycypuje w większości oficjalnych ceremoniii królewskich – ostatnio mogliśmy ich oglądac podczas ślubu księcia Williama z Kate Middleton. Stanowią eskortę podczas uroczystego otwarcia parlamentu, oficjalnych wizyt głów państw, parady urodzinowej Królowej, i wielu innych okazji, zawsze wzbudzając zasłużony podziw.

Większość z tych chłopców nigdy wcześniej nie jeździła konno. Przygoda w siodle rozpoczyna się dla nich wraz z zaciągiem do Household Cavalry Regiment i często pozostaje pasją na całe życie. Zanim kompletnie zielony rekrut wyjedzie po raz pierwszy na ulice Londynu, odbywa podstawowe szkolenie jeździeckie, które trwa 14-20 tygodni. Krótko? Nie zapominajmy, że kursantami są niezwykle sprawni fizycznie młodzi żołnierze, służący w najbardziej prestiżowej jednostce służby czynnej.

Oddział Konny Kawalerii Królewskiej to nie jest typowa “kompania reprezentacyjna”, której rola polega tylko na ćwiczeniu marszu w równym szyku. Żołnierze Oddziału Konnego na co dzień służą służą w zmechanizowanej jednostce, regularnie biorącej udział w czynnych walkach zbrojnych. Wielu z obecnych żołnierzy ma za sobą służbę na froncie w Afganistanie. Parę lat temu były to Falklandy, Zatoka Perska, Bośnia, Irak… Pomiędzy półrocznymi pobytami na froncie, żolnierze spędzają trzymiesięczne okresy służby w Anglii i wtedy jednym z ich zadań jest spełnianie obowiązków reprezentacyjnych. Warta przed Pałacem Buckingham czy pod bramą Horse Guard jest miłym odpoczynkiem w porównaniu z trudami prawdziwej wojny.

Historia Household Cavalry sięga 350 lat wstecz, do 1660 roku, kiedy to został uformowany pierwszy oddział – The Life Guards – jako osobista eskorta króla Karola II. Od tej pory, przechodząc kilka zmian organizacyjnych, żołnierze kawalerii brali udział we wszystkich ważnych bitwach prowadzonych przez Anglię, wsławiając się m.in. pod Waterloo. W 1939 jednostka została zmechanizowana i od tego czasu konie używane są tylko do celów reprezentacyjnych, ale każdy żołnierz służący w jej oddziałach musi nauczyć się jeździć, dbać o konie, pracować w stajni.

Tradycyjnie, wszystkie rumaki kawalerzystów były kare – i tak pozostaje do dziś. Dopuszczalne są białe odmiany – skarpety, strzałki, gwiazdki. Konie muszą mieć co najmniej 168 cm w kłębie. Są to półkrewki, skrzyżowanie folbluta z irlandzkim koniem pociągowym (Irish Draught) i, jak należy się domyślać, większość koni pochodzi z Irlandii – armia kupuje je od prywatnych hodowców, mając kilku stałych dostawców, którzy wyspecjalizowali się w “produkcji” wierzchowców odpowiednich dla potrzeb angielskiej kawalerii. Konie przybywają do kawaleryjskich stajni w wieku 3 lat i po około roku podstawowego szkolenia zaczynają swoją służbę – najpierw w towarzystwie bardziej doświadczonych “kolegów”. Czy zdarzają się konie, które nie nadają się do tej pracy? – Bardzo rzadko musimy odesłać lub odsprzedać któregoś – słyszę w odpowiedzi – mamy dobrych szkoleniowców, którzy potrafią radzić sobie z różnymi nietypowymi sytuacjami.

Konie kawalerzystów nie są nadmiernie przepracowane, mają na miejscu stałą opieką weterynaryjną, zespół kowali, czyste i dobrze wentylowane stajnie, regularne urlopy na wsi aby odpocząć od londyńskich ulic. Pozostają w służbie do momentu kiedy weterynarz uzna, że stan zdrowia nie pozwala na dalszą pracę. Weterynarze są w tym względzie bardzo restrykcyjni, ale większość koni kończy karierę dopiero około 20. roku życia. Przechodzą potem na zasłużony odpoczynek w jednym z ośrodków dla emerytowanych wierzchowców, niektóre zaś są sprzedawane prywatnym klientom. A tacy często się znajdują – większość koni jest jeszcze w dobrej formie, do tego armia, jako organizacja non-profit, sprzedaje je naprawdę niedrogo.

Oprócz karych, w wojskowej stajni stoją również siwki. A oprócz półkrewków, stoi tam też kilka wielkich koni shire i clydesdale, z charakterystycznymi szczotkami na nogach i o różnym umaszczeniu, łącznie ze srokatym. Na ciężkich zimnokrwistych koniach jeżdżą bębniarze – koń perkusisty nosi oprócz swojego jeźdźca dwa wielkie bębny zrobione z litego srebra, każdy o wadze 36 kg. Ponieważ bębniarz ma zajęte obie ręce trzymaniem pałeczek, wodze jego konia są przyczepiane do strzemion, aby mógł kierować nim nogami. Największym koniem w królewskich stajniach jest w tej chwili Digger, clydesdale mierzący 2m w kłębie. Digger jeszcze do niedawna był bezdomny, chory i kulawy. Przygarnięty przez jedną z organizacji charytatywnych (World Horse Welfare), został wyleczony, co wiązało się również z kosztowną operacją likwidującą jego kulawiznę oraz rokiem rehabilitacji, a następnie dołączył do armii i już wkrótce, kiedy skończy się jego szkolenie, będzie dumnie prowadził reprezentacyjny oddział po ulicach Londynu.

Na siwkach zaś jeżdżą trębacze. W czasach, kiedy oddziały konne brały udział w bitwach, jedynym sposobem wydawania komendy przez dowódcę było odtrąbienie jej przez trębacza. Trębacze musieli być łatwo zauważalni, żeby w wirze walki dowódcy mogli szybko do nich dotrzeć i wydać odpowiednie komendy do odtrąbienia – więc wyróżniali się białymi końmi. Ale to nie jedyna tradycja, która pozostała niezmieniona przez wieki. Na przykład mundur – do dzisiaj identyczny wzór i surowce, do dzisiaj recznie haftowany przez wyspecjalizowaną firmę w Essex. Każdy jego najmniejszy detal miał znaczenie praktyczne, mógł być przydatny w walce: np. ukośna szarfa na piersi mogła służyć jako zapasowy popręg, albo tymczasowy opatrunek do zatamowania krwi. Okazała barania skóra kładziona na siodło nie tylko poprawiała wygodę podczas długich przemarszów i stabilizowała dosiad podczas walki, ale służyła też za poduszkę dla żołnierza lub półderkę dla konia. Końskie ogłowie zaś składa się z dwóch części, jedną z nich można odpiąć wraz z munsztukiem a drugą pozostawić jako kantar. Metalowe ozdoby na pasku potylicznym chroniły głowę konia przed cięciami szabli – podobną rolę miały wysokie żołnierskie buty z grubej skóry, które osłaniają kolana jeźdźca. Żołnierz i koń mieli ze sobą wszystko, co niezbędne i nic, co ich niepotrzebnie obciąża. I choć obecnie praktyczne walory sprzętu straciły znaczenie, jego wygląd pozostał niezmieniony. I tak, do dzisiaj, kowala w oddziale można rozpoznać po wielkim toporze, zaopatrzonym oprócz otrza w długi ostry szpikulec. Kiedy konie brały udział w walkach, szpikulcem tym dobijano ciężko ranne zwierzęta aby skrócić ich cierpienia. Ostrzem topora kowal odcinał kopyta nieżywego wierzchowca – po pierwsze jako dowód, że koń nie został nielegalnie sprzedany okolicznych chłopom, a po drugie, aby wiedzieć, ile i które konie padły – każdy koń miał swój numer, wypalony przez kowala na kopycie. Numery na kopytach wypalane są do dziś, chociaż żyjemy w epoce mikroczipów.

Żeby końskie rzędy i żołnierskie mundury prezentowały się nienagannie, wymagają dbania, które sprowadza się do wielogodzinnego czyszczenia i polerowania. Po dwugodzinnym używaniu, buty wymagają ośmiogodzinnego polerowania za pomocą flanelowej szmatki i pasty aby doprowadzić je do nienagannego połysku. Metalowy półpancerz i ozdobny hełm to 10 godzin polerowania. Końska tranzelka, wodze i napierśnik zabierają “tylko” dwie godziny. Żołnierze starają się na bieżąco utrzymywać sprzęt w nienagannym porządku, ale przed dniem, kiedy są rozpisani na wartę lub zaplanowana jest parada, każdy z nich spędza kilkanaście godzin na czyszczeniu, czy raczej dopieszczaniu elementów ekwipunku. Pomiędzy żołnierzami ma miejsce ostra rywalizacja, kto lepiej wypoleruje swój sprzęt. Efekt ich pracy jest bardzo dokładnie sprawdzany i surowo oceniany podczas inspekcji przed wyjazdem na wartę: mimo, że przygotowanie wszystkich żołnierzy w oddziale spełnia najwyższe standardy, oficer prowadzący przegląd zawsze jest w stanie wybrać kilku najsłabszych – i ci będą pełnić służbę jako warta piesza. Każdy żołnierz zaś stanowczo preferuje bardziej prestiżową wartę w siodle, więc w staranie o nienaganny wygląd sprzętu i konia wkładane jest wiele serca. Podczas mojej wizyty w koszarach oglądałam proces czyszczenia sprzętu z niedowierzaniem i podziwem, nie mogąc wręcz uwierzyć, że za pomocą tak podstawowych środków można osiągnąć takie efekty. Z niejakim wstydem pomyślałam o swoich własnych oficerkach… – To może się wydawać śmieszne – wyjaśnia jeden z oficerów – ale uczy żołnierzy dbania o powierzony sprzęt i odpowiedzialności za niego. Tutaj czyszczą tranzelki i półpancerze, wyrabiając w sobie nawyk, żeby robić to jak najlepiej się da. Potem, na froncie, ten nawyk przekłada się na czyszczenie broni, dbanie o powierzoną furgonetkę czy helikopter – a to często jest czynnik, od którego zależy życie. Zwłaszcza w tak trudnych miejscach jak Afganistan, dbanie o swój sprzęt i utrzymanie go w nienagannym stanie jest jednym z podstawowych warunków przetrwania.

Oprócz ulic Londynu, konny oddział kawalerii można obejrzeć czasami na różnego rodzaju jeździeckich imprezach w Wielkiej Brytanii – prezentują wtedy pięknie wyreżyserowany program artystyczny, zawsze wywołując aplauz widowni. Oglądałam ten program kilkakrotnie i zawsze robił na mnie wrażenie. Może również dlatego, że gdy patrzę na zwarty szyk szarżującej kawalerii, galopujące konie i powiewające sztandary, nieodmiennie myślę o tych wszystkich wierzchowcach, które przez wiele stuleci, w różnego rodzaju wojskowych oddziałach szły do walki ku chwale człowieka, płacąc własnym życiem za nasze zwycięstwa.

Jest jeszcze jedno miejsce, które warto odwiedzić w Londynie. Tuż koło Hyde Parku stoi pomnik – jak dla mnie najpiękniejszy i najbardziej wzruszający ze wszystkich londyńskich pomników – poświęcony zwierzętom, które straciły życie podczas wojen, w służbie wojskowej.

Napis głosi: “One nie miały wyboru”.

Agnieszka Karmolińska (Wójkowska), 2011
Tekst opublikowany w miesięczniku Koń Polski

[justified_image_grid ng_gallery=87]