Pustynia pachnąca maciejką
Jezioro połyskiwało chłodnym lustrem wody pośród drzew. Promienie słońca, przefiltrowane przez gałęzie, dawały uczucie delikatnego ciepła a tafla skrzyła się srebrzyście. Zanurzyłam się w chłodnej toni, czułam aksamitny dotyk wody na skórze. Bosko. Westchnęłam ciężko, otworzyłam oczy i oblizałam wysuszone wargi. Jeziora nie było – wokół rozciągała się pustynia.
Księżycowa dolina
Wadi Rum, zwane również Księżycową Doliną, to skalisty obszar Pustyni Arabskiej leżący na południu Jordanii. Smagany wiatrami piaskowiec uformował się w baśniowe, nierealne kształty, tworzące strome ściany i głębokie wąwozy w kolorach złota i terakoty. Ludziom Zachodu Wadi Rum kojarzy się najczęściej z brytyjskim oficerem zwanym Lawrencem z Arabii, który tu właśnie mieszkał i prowadził działania związane z przygotowaniem Powstania Arabskiego w latach 1917–18. Ponownie Wadi Rum zostało ‘odkryte’ w latach 80. XX wieku za sprawą miłośników wspinaczki i trekkingu. Jego nieskażone cywilizacją, naturalne piękno przyciąga dziś sporą liczbę turystów, których większość poprzestaje na jednodniowej wycieczce jeepem po okolicy. Okoliczne wioski od stuleci były zamieszkałe przez Beduinów wypasających kozy, owce i wielbłądy na każdym nawet najbardziej ubogim skrawku pustynnej trawy i przemieszczających się za swoimi stadami z miejsca na miejsce – obecnie coraz częściej terenowym samochodem – z wełnianym namiotem i skromnym dobytkiem załadowanym na pakę. Spośród nich wywodził się Salim, nasz przewodnik oraz większość drużyny, która wspomagała nas w trakcie naszej 6-dniowej konnej jazdy po Wadi Rum.
Koń to jest Ktoś
Konie były piękne i szybkie. Urodzone i wychowane na pustyni, okazały się o wiele lepiej przystosowane do panujących tam warunków niż my. Jednak ich muskularne ciała, lśniąca sierść i nieskazitelne kopyta były rezultatem nie tylko dobrych genów z bogatą zawartością arabskiej krwi, ale także ogromnej dbałości naszych przewodników.
Dla Beduina, koń to jest KTOŚ. To podarunek od Boga i niezawodny towarzysz proroka Mahometa. Koni nie traktuje się bezosobowo jak innych zwierząt. Nadaje się im górnolotne imiona, zainspirowane wyglądem i cechami charakteru, będące świadectwem honoru, siły, odwagi i dumy – nawet, jeśli po jakimś czasie ‘Córa Księżyca’ zostaje pieszczotliwie przemianowana na ‘Siwą’ a ‘Ten Co Przynosi Dobre Wieści’ na ‘Bubu’.
Nasze rumaki traktowane były po królewsku. Świeże, pachnące siano i woda na każdym postoju. Solidna porcja ziarna na śniadanie i kolację. Dokładne czyszczenie przed każdym siodłaniem. Smarowanie oczu i pysków kremem nawilżającym, aby złagodzić podrażnienia od wszechobecnego piachu i pyłu. Dodatkowe wiadro wody do mycia wędzideł – a przecież byliśmy na pustyni! Końskie rzędy też były bardzo dobrej jakości, do tego czyste czapraki i podkładki żelowe oraz pełen komplet szczotek i zgrzebeł dla każdego z koni. Żaden z nich nie miał najlżejszych śladów otarć, zadrapań czy odbicia. Były dobrze ułożone i przyjaźnie nastawione do ludzi – widać było, że na co dzień są traktowane z szacunkiem i miłością. W większości krajów Azji nie są to rzeczy oczywiste, a i niejedna ‘cywilizowana’ europejska stajnia mogłaby się uczyć od tych Beduinów, jak dbać o swoje wierzchowce.
Beduini
Salim pięknie wyglądał w siodle. Wzorcowy dosiad: proste plecy, pięty w dół, palce do konia – jakby szkolił się w dobrym ośrodku jeździeckim. No i jazda na kontakcie – nie spotkaliśmy się z tym ani w Mongolii ani w Kirgistanie, nie wspominając o Ameryce Południowej. Na nasze pytanie, gdzie się uczył jeździć, odpowiedział: ‘Tato mnie uczył, jak byłem jeszcze dzieckiem. Tato hodował wielbłądy, najpierw nauczyliśmy się jeździć na wielbłądach, więc jak ojciec kupił pierwszego konia, to było trochę łatwiej zacząć. Ale i tak spadaliśmy z niego z bratem cały czas. To znaczy, z przyrodnim bratem, bo mój tato ma dwie żony.’
Usłyszawszy, że jesteśmy z Polski, ożywił się:
“W Polsce chyba bardzo dużo ludzi jeździ konno, prawda? Jeździectwo musi byc u was na wysokim poziomie? Bo macie tam najlepsze konie arabskie na świecie! Bogaci hodowcy z Zatoki kupują w Polsce klacze do rozrodu, każdy to wie…”
Beduini dbali nie tylko o konie, ale i o nas. Kucharz Ahmed co wieczór wyczarowywał ucztę na gazowym palniku, ognisku i rozgrzanym kamieniu. Zajadaliśmy się wschodnimi przysmakami, a zapach dymu z ogniska mieszał się z wonią czosnku i mięty. Kiedy po wielu godzinach w siodle, pokryci grubą warstwa pyłu, dobijaliśmy wieczorem do obozu, czekał na nas czajnik gorącej beduińskiej herbaty – mocnej, słodkiej, wzbogaconej świeżymi liśćmi szałwii zebranymi po drodze. W chwilę potem przynoszono garnek ciepłej wody do ‘namiotu kąpielowego’ – brezentowego tropiku rozpiętego na centralnym paliku, gdzie przy świetle świecy mogliśmy obmyć najbardziej zakurzone miejsca. Po kilku konnych rajdach w różnych miejscach świata, przyzwyczajona do mycia w lodowatych górskich rzekach i stepowych strumieniach, nie spodziewałam się, że największy luksus – garnek z ciepłą wodą – czekać mnie będzie na pustyni!
Nie ma wody na pustyni
Wody pitnej nigdy nam nie brakowało. Zawsze też mieliśmy rozsądną ilość wody do mycia. Nie było żadnego niebezpieczenstwa, że mogłaby się nieprzewidzianie skończyć. A jednak dotkliwie odczuwaliśmy jej brak – głównie w powietrzu.
Każdy wie, że na pustyni jest sucho. Ale nie każdy wie, jak bardzo. Na co dzień jesteśmy przyzwyczajeni do pewnej ilości wilgoci we wdychanym powietrzu. Kiedy jesteśmy jej pozbawieni, czujemy się jak w piecu, nawet jeśli nie jest gorąco. Wysuszona skóra wygląda jak papier. Oczy szczypią, w nosie i ustach zaschnięte. Gardło, wysuszone i podrażnione pyłem, broni się ciągłym pokasływaniem, które nocą nie pozwala spać, mimo że po zmroku jest przyjemnie chłodno.
Śpimy pod gwiazdami, nie korzystamy z namiotu – rozkładamy gąbkowe maty na piasku i zasypiamy błądząc wzrokiem po rozgwieżdżonym nieboskłonie. Nie budzi nas śpiew ptaków – na pustyni prawe ich nie ma. To królestwo jaszczurek – ich drobne ślady znaczą połacie piasku jakby piórkiem kaligrafa. O poranku pierwsze promienie słońca momentalnie rozgrzewają powietrze i trzeba się szybko odkopać z puchowych śpiworów. Po śniadaniu pakujemy w sakwy butelki z wodą, zakładamy ciemne okulary i ruszamy na szlak, ubrani w koszule z długimi rękawami chroniącymi przed słońcem – tu prawie nie ma cienia. W ogóle nie odczuwamy potu, który odparowuje ze skóry zanim się go poczuje. Po kilku godzinach jazdy zaczynam myśleć o wodzie. Chociaż regularnie popijam z butelki, tęsknię za uczuciem wilgoci na skórze, marzę o zanurzeniu się w jeziorze. Teraz już potrafię sobie wyobrazić ludzi zagubionych na pustyni, którzy zanim jeszcze umrą z pragnienia, popadają w szaleństwo. W tak suchym miejscu tęsknota za wodą staje się wręcz namacalna.
Ale pustynia wcale nie jest martwa. To dopiero marzec, do upałów jeszcze daleko. Dopiero skończył się okres deszczowy – w lutym częste są tu krótkie intensywne ulewy, dzięki którym wiosną na pustyni kwitnie życie, zanim wypali je gorące słońce lata. Nawet w marcu zdarza się jeszcze deszcz, a prawdziwie nieznośny upał zaczyna się dopiero w czerwcu. Wtedy kończy się sezon turystyczny – nikt przy zdrowych zmysłach nie wybiera się na wycieczki po pustyni aż do listopada. Po lutowych deszczach całe połacie piachu pokryte są dziką maciejką, zabarwiającą swoimi drobnymi kwiatkami rudy piasek na odcień delikatnego fioletu. Oregan, szałwia i inne dzikie zioła oraz przedziwne białe pustynne grzyby porastają piaskowe wydmy. Na każdym postoju nasze konie potrafią znaleźć coś do jedzenia – jeśli nie na powierzchni piachu, to pod nią, skutecznie wygrzebując soczyste korzonki.
Zapach wody
Konie potrafią też z dużej odległości wyczuć wodę. Beduini znają miejsca w których gromadzi się spływająca ze skał deszczówka i pozostaje tam często aż do lata. Są to na ogół zacienione rozpadliny, ukryte głęboko pomiędzy skałami. Często tuż przy nich znajdują się wydrążone na kształt koryta kamienie – ślady, że z tych samych ukrytych zasobów wody korzystały kiedyś karawany przemierzające Pustynię Arabską. Konie wyczuwają wodę z daleka, przyspieszają kroku, chcą biec w jej kierunku. Dajemy im odpocząć i pobawić się wodą, pochlapać radośnie prychając.
Woda ma swój zapach, choć tak naprawdę to nie ona pachnie, tylko wszystko wokół, a drobinki wilgoci w powietrzu tylko ten zapach przewodzą. Którejś nocy budzę się przed świtem, zaskoczona, że nie kaszlę. Oddycha mi się lekko i wszystko wokół pachnie oszałamiająco: dzika maciejka, zioła, skały, ziemia… Zapach jest intensywny, zdaje się, że można wyczuć w nim każdy składnik z osobna – sierść koni, dogasające ognisko, świeże siano. Zdziwiona wyskakuję ze śpiwora, który okazuje się… mokry od rosy! W nocy przyszły chmury i wilgotne powietrze, które na chwilę odmieniło pustynię, skraplając się w chłodzie poranka. Dopiero teraz, oddychając lekko i chłonąc zapach ziemi, zdaję sobie sprawę, jak bardzo mi brakowało tej odrobiny wilgoci.
Deszcz, może już ostatni przed latem, spadł w środku dnia, podczas przerwy na lunch. Zaczął się kilkoma wielkimi kroplami, które szybko zamieniły się w rzęsistą ulewę. W panice przykrywaliśmy siodła i pakowaliśmy materace i koce. Schroniliśmy się w jednej z furgonetek, patrząc przez szybę, jak po skalnych tworach spływają strugi wody. Konie odwróciły się zadami do wiatru, opuściły łby i ze stoickim spokojem czekały na koniec ulewy. Salim przyniósł nam do szoferki gorącą herbatę. Wyglądaliśmy surrealistycznie: na środku pustyni, w strugach deszczu, siorbiąc herbatę w zaparowanej furgonetce. Ulewa nie trwała nawet pół godziny i skończyła się równie nagle, co rozpoczęła, a po kwadransie konie i piasek były suche, tylko oddychać było znowu łatwiej.
Pustynny wiatr
Wiosną na Pustyni Arabskiej wieje chamsin – silny wiatr, który przynosi ciepłe i suche powietrze znad Afryki. Chamsin porywa drobiny piasku, niesie je ze sobą i wciska wszędzie. Z powodu wszechobecnego pyłu wszystko mnie obciera – bryczesy, rękawiczki, bielizna. Obwiązujemy głowy beduińskimi chustami w biało-czerwone wzory, ale i tak we włosach mam pełno piachu. Podczas chamsinu konie są podniecone, chcą iść galopem, chcą się ścigać – żartujemy, że gdybyśmy przestali je wstrzymywać, skończylibyśmy wyścig dopiero w Arabii Saudyjskiej, której granica widoczna jest przed nami na horyzoncie.
Postanawiamy spróbować, jakie są szybkie. Wchodzimy w galop i pozwalamy im gnać – nie trzeba ich do tego zachęcać. Rozpędzają się, wyciągają w galopie, spod kopyt bryzga piach i żwir, czuję na twarzy ukłucia drobnych kamyczków. Wokół migają złote kolory pustyni, słychać tylko nasz tętent, lecimy wolni jak ptaki.
Kto dosiadł konia, dosiadł wiatr.
Aga Wójkowska, kwiecień 2010
Tekst ukazał się w miesięczniku Koń Polski