Niebiańskie Góry, boskie rumaki…
“A gdzie to w ogóle jest?” – zazwyczaj taka właśnie reakcja następowała, gdy mówiliśmy znajomym o naszych planach wyjazdu do Kirgistanu. Mongolia czy Kazachstan budzą jeszcze jakieś skojarzenia, ale Kirgistan? Wstyd się przyznać – jeszcze do niedawna ja również nie potrafiłabym umiejscowić go na mapie.
Niebiańskie rumaki chińskiego cesarza
Kirgistan: dawna radziecka republika, obecnie niepodległe państwo w samym środku Azji, wciśnięte pomiędzy Kazachstan, Uzbekistan, Tadżykistan i Chiny. 95% jego powierzchni zajmują góry, należące do najwyższych łańcuchów świata: na północy Tien Shan, na południu Pamir. Nie ma tu zabytków architektury, przemysłu, dobrych dróg. Rodowici Kirgizi wywodzą się od nomadzkich przodków i do dziś prowadzą koczowniczy tryb życia, hodując owce i jaki, wędrując konno ze swoimi stadami i mieszkając w jurtach przez większą część roku. Ale wbrew pozorom, ludność Kirgistanu, wynosząca zaledwie 5 milionów mieszkańców, jest bardzo zróżnicowana kulturowo i etnicznie – to pozostałość po Jedwabnym Szlaku, który prowadził tędy od 2 tysięcy lat.
Legendarna droga handlowa, łącząca Europę z Bliskim Wschodem i Chinami, uważana niegdyś za dar od bogów, rozpalała wyobraźnię kupców, żołnierzy, podróżników i poszukiwaczy przygód od początków swojego istnienia aż do dziś. W II wieku p.n.e. chiński cesarz Wu-ti, czując zagrożenie ze strony nomadzkich ludów Azji, wysłał swego posła, Chang Ch’ien, z misją szpiegowsko-dyplomatyczną na zachód. Jego pełna przygód podróż trwała 13 lat, a droga, którą pokonał, stała się fundamentem Jedwabnego Szlaku. Z podróży do Centralnej Azji Chang Ch’ien przywiózł swemu cesarzowi informację o “niebiańskich koniach”, które spotkał w dolinie Fergany, a których siła, wytrzymałość i szybkość była źródłem sukcesów azjatyckich wojsk. Rumaki te miały pochodzić bezpośrednio od Boga, a charakterystyczną cechą odróżniającą je od zwykłych koni było to, że pociły się krwią. Wu-ti zapragnął sprowadzic niebiańskie konie na dwór cesarski i wysłał wyekwipowanych w złoto emisariuszy do króla Fergany aby dobić targu. Jednak niebiańskie rumaki były zbyt cennym skarbem: propozycja ich kupienia została odrzucona, a chińscy posłowie wymordowani. Rozgniewany cesarz Wu-ti postanowił więc odebrać konie siłą i w 104 rpne wysłał swoją armię do Fergany, jednak zdobyć upragnione wierzchowce udało mu się dopiero dwa lata później – po dwóch krwawych kampaniach. Od tej pory hodowano je w Chinach, gdzie stały się symbolem statusu bogaczy i władców.
Nie wiadomo dzisiaj, jakiej rasy były naprawdę “niebiańskie konie”. Na podstawie opisów i wizerunków podejrzewa się, że była to rzadka i oryginalna rasa achał-tekińska, hodowana dziś na terenie Turkmenistanu. Również powód, dla którego niebiańskie rumaki pociły się krwią, pozostaje tajemnicą. Najbardziej prawdopodobną (choć mało romantyczną) przyczyną mogły być pasożyty żyjące pod ich delikatną skórą.
Konie z Tien Shan
Stolica Kirgistanu, Biszkek, jest miastem wybudowanym od zera przez Sowietów. Bezduszne betonowe budynki przywodzą na myśl czasy propagandy sukcesu, w ich murach nie kryje się żadna historia, może oprócz historii komunizmu. Nie zamierzaliśmy zatrzymywać się tu dłużej niż to było konieczne, więc już w kilka godzin po wylądowaniu zapakowaliśmy się do terenowych samochodów i ruszyliśmy w stronę gór, gdzie czekały nasze konie.
Tien Shan, czyli Niebiańskie Góry, przecinają północno-wschodnią część Kirgistanu i biegną dalej do Chin, wznosząc się swymi najwyższymi szczytami ponad 7000 metrów nad poziom morza (kirgiski Pik Pobiedy – 7439 m.). Połowa szczytów sięga 3000 metrów, na 3/4 z nich leży wieczny śnieg.
W kirgiskich górach konie są głównym środkiem transportu. Na ich grzbiety pakuje się poskładaną jurtę, filcowe dywany, kilka garnków, żelazny piecyk oraz dzieci i żonę – i można jechać do sąsiedniej doliny, pokonując po drodze strome górskie przełęcze i przeganiając przy okazji swoje stado. Tak wygląda życie wędrownych pasterzy od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Mimo wieloletnich starań sowieckich władz, nie udało się zmienić natury nomadów.
Wbrew skojarzeniom z nazwą, konie z Niebiańskich Gór nie mają w sobie nic niebiańskiego, a na pewno nie urodę. Jak powiedział nasz przewodnik, Domenico, nie mogłyby startować w konkursach piękności. Są niewielkie, chude, często niezgrabne. Jednak przez dwa tygodnie naszej podróży, kirgiskie wierzchowce były dla nas najbardziej boskimi stworzeniami ze wszystkich koni świata. Wytrzymałe, odważne, stąpające pewnie po kamienistych stokach gór wynosiły nas pod niebo każdego dnia, pokonując strome przełęcze o wysokościach prawie 4000 mnpm, gdzie powietrze jest rzadkie i każdy oddech boli przy najmniejszym wysiłku.
W Kirgistanie nie kastruje się ogierów. Bo po co? Stada przemieszczają się swobodnie na niczym nieograniczonych połaciach łąk, konie naturalnie ustalają między sobą hierarchię. Jeździ się na ogierach, bo klacze służą do rozrodu i produkcji mleka, z którego powstaje potem kumys, chatrakterystyczny napój dla ludów Centralnej Azji. Kumys to nic innego jak sfermentowane kobyle mleko, z kilkuprocentową zawartością alkoholu, powstałego naturalnie podczas procesu fermentacji. Smakuje jak mocno przechodzony kefir rozbełtany z kozim twarożkiem i dostarcza witamin i bakterii ułatwiających trawienie, niezbędnych przy ubogiej w warzywa i owoce diecie nomadów, którzy będąc w ciągłej podróży nie uprawiali nigdy jarzyn. Kirgiska kobieta dojąca klacz jest tu codziennym widokiem – a tak niezwykłym dla nas, Europejczyków.
Podczas przydzielania koni trafił mi się mały, chudy gniadosz z nadgryzionym uchem, jelenią szyją i wystającymi jak wieszak kośćmi miednicy. Nie miał imienia – jak wszystkie zresztą – więc ochrzciłam go od razu “Baryła”. Od pierwszego dnia błogosławiłam, że przypadło mi właśnie na nim jeździć. Baryła rekompensował brak urody niebywałą dzielnością. Był chętny do pracy i w kluczowych momentach dawał z siebie wszystko. Nigdy się nie buntował i starał się zawsze sprostać każdemu zadaniu. Nie bał się absolutnie niczego. Jak okazało się poźniej, podczas długich galopów po rozległych równinach nad jeziorem Son Kul, był też jednym z najszybszych koni w stadzie.
Mambet i jego drużyna
Podczas naszej wędrówki przejechaliśmy około 400 km, z czego większość w wysokich górach, pokonując strome podejścia i zjazdy. Nasza droga stanowiła zamkniętą pętlę, ze startem i zakończeniem w tym samym miejscu, a jej punktem kulminacyjnym było objechanie jeziora Son Kul, położonego na wysokości ponad 3000 mnpm. W czasie kiedy pokonywaliśmy konno kolejne górskie pasma, przekraczając przełęcze dochodzące do 3850 mnpm, okrężną drogą przez długie doliny podróżowała jeepem nasza ekipa pomocnicza, transportując namioty i bagaże oraz organizując po drodze jedzenie. Najchętniej korzystali z miejscowych produktów, kupując w jurtach mleko, masło, śmietanę i mięso. Nasze obozowiska rozbijaliśmy w dolinach, koło potoków, aby mieć źródło wody. Zazwyczaj docieraliśmy na umówione miejsce o tej samej porze co ekipa pomocnicza i wspólnie rozkładaliśmy namioty w czasie kiedy Lilia, nasza fantastyczna kirgisko-chińska kucharka, przygotowywała dla wszystkich kolację.
Talent Lilii był niezaprzeczalny. Pod osłoną namiotowego tropiku, mając do dyspozycji składany turystyczny stolik i gazowy palnik, Lilia wyczarowywała trzydaniowe obiady dla 20-osobowej grupy. Lepiła pierogi, smażyła świeże ryby, kotlety i naleśniki… A kiedy my pochłanialiśmy te smakołyki w namiocie-jadalni, przychodziła prosto z kuchni życzyć nam “smacznego” i wyglądając jakby spędziła dwie godziny przed lustrem zamiast przy garach – czyściutka, pachnąca, w świeżej bluzce i z błyszczącymi włosami.
Jej mąż, Mambet, był szefem grupy pomocniczej. Znał kirgiskie góry jak przysłowiową własną kieszeń, decydował, gdzie można rozbić następny obóz, gdzie kupić jedzenie, kogo z miejscowych zatrudnić do pomocy. Mambet był gwiazdą lokalnej telewizji, prowadził cykliczny program promujący turystykę w Kirgistanie, produkował filmy krajoznawcze, organizował rajdy konne, narciarstwo ze skokami z helikoptera, trekingi. W przeszłości uprawiał wspinaczkę skałkową i alpinizm i był wielokrotnym mistrzem Kirgistanu w tych dziedzinach. Jego największe marzenie: zobaczyć kiedyś morze, bo z Kirgistanu do najbliższego jest 2000 km i kilka granic. Dla naszej grupy Mambet zawsze pozostanie “szalonym kierowcą”, jak ochrzciła go jedna z Angielek, przerażona jego wyczynami podczas jazdy z Biszkeku.
Naszym przewodnikiem był Domenico, Włoch, który ożenił się z kirgiską pięknością Nargizą i osiadł tu na stałe, zajmując się organizowaniem konnych i pieszych wypraw w góry Tien Shan. Nauczywszy się rosyjskiego, nie odbiegając zbyt mocno wyglądem i ubiorem od tubylców i mając naturalną łatwość zawierania kontaktów, szybko wtopił się w miejscowy krajobraz. Był fantastycznym towarzyszem podróży, biorącym życie na wesoło i tryskającym poczuciem humoru. Optymizm nie opuścił go nawet wtedy, kiedy udało mu się pomylić trasę wysoko w górach, w konsekwencji czego nie dość, że musieliśmy pokonać trudne i niebezpieczne podejście, to jeszcze spędziliśmy cały dzień o głodzie.
Dzień pomylonych przełęczy
Poranek zaczął się rutynowo. Wystartowaliśmy z obozu po sutym śniadaniu, wiedząc że mamy tego dnia do pokonania najwyższy punkt całej naszej trasy. Przez kilka godzin wspinaliśmy się żmudnie pod górę, aż znaleźliśmy się wreszcie na wąskim górskim grzbiecie. Jednak była to dopiero przygrywka do właściwej przełęczy, położonej dużo wyżej. W tym miejscu Domenico zarządził odpoczynek, a sam poszedł, jak to określił, sprawdzić drogę. Obserwowaliśmy go, jak wspinał się po kamienistym zboczu w miejsce, które wydawało nam się absolutnie niedostępne. Kiedy osiągnął grań i wyjrzał na drugą stronę, zaczął dawać znaki, żebyśmy dołączyli do niego. Wydawało się to nierealne: strome zbocze pokryte osuwającym się piargiem pięło się ku przełęczy, wydawać by się mogło, pionowo. Większa część zbocza pokryta była płachtą śniegu, od której mieliśmy się trzymać z daleka, żeby nie osunąć się wraz z nią w dół, co zostawiało nam jedynie wąskie przejście obok sterczących ostro skał. Tamtędy miał prowadzić nasz szlak. Konie pokazały swoje niezadowolenie już na początku podejścia, kiedy skruszałe skały zaczęły się im usuwać spod kopyt przy każdym kroku. Nie paliły się do zdobywania góry, ale nie miały wyjścia – a raczej my nie mieliśmy, popędzani krzykami siedzącego na przełęczy Doma. “Nie schodźcie z koni” – darł się z góry. Zrobiłam po swojemu – zsiadłam, bo wydawało mi się, że będzie bezpieczniej pokonać ten odcinek na własnych nogach, prowadząc konia. Błąd. Piarg był tak niestabilny, że człowiek, mając do dyspozycji tylko dwie nogi zamiast czterech oraz buty zamiast specjalnych górskich podków, nie mogł się na nim utrzymać. Zaczęłam osuwać się w dół, nie było mowy o zrobieniu kroku. Skończyłam idąc na czworaka i ciągnąc za sobą opierającego się Baryłę. Nie miałam szans, aby go dosiąść na tej stromiźnie. Przeklinałam własną głupotę przy każdym kroku, czując jednocześnie że płuca mnie palą i że nie mam czym oddychać. Byliśmy ponad 3800 mnpm. Wreszcie kawałek skały sterczącej ze zbocza dał na tyle stabilne podłoże, że mogłam znów wdrapać się na grzbiet Baryły. Nie było mu przez to lżej, ale rzeczywiście – on łatwiej niż ja znajdował oparcie na kamienistym zboczu. Ciężko dysząc dotarliśmy na przełęcz (3850m). Andrzej walczył ze swoim koniem gdzieś w połowie piargu. Młody i niedoświadczony gniadosz odmówił współpracy, nie mógł złapać tchu. Stał i dyszał, wyglądając jakby miał zaraz zdechnąć. Andrzej zsiadł z niego żeby mu ulżyć, ale koń nadal nie chciał iść w górę. Nie mając wyjścia Andrzej próbował popędzać go batem, ale jedyne co uzyskał, to żywiołowy protest w formie odkopywania się tylną nogą. Protest będący dowodem, że koń daleki jest jeszcze od zdechnięcia. W końcu, ciągnięty przez Andrzeja za uwiąz i popędzany przez kogoś od tyłu, koń wspiął się na przełęcz, gdzie mógł odpocząć przez chwilę na kawałku płaskiego grzbietu, zanim nie zaczęliśmy schodzić w dół – również stromym i kamienistym zboczem, ciągnącym się w nieskończoność. Część zbocza pokonaliśmy pieszo, aby oszczędzić konie, zmordowani, na trzesących się ze zmęczenia i wysiłku nogach. Jak się okazało, podczas podejścia pod przełęcz Dom pomylił drogę, przez co wylądowaliśmy o jedną przełęcz za daleko. Kiedy się zorientował, nie chciał zawracać, bo zajęłoby to zbyt wiele czasu, więc postanowił przeprowadzić nas przez to właśnie strome piarżysko koło płachty śniegu. Wiedział, że będzie ciężko ale że damy radę. Tylko że przez tę zmianę trasy wylądowaliśmy w innej dolinie niż zamierzaliśmy, pozbawiając się obiadu, który miał czekać w umówionym miejscu, przywieziony na jucznym koniu przez naszego kirgiskiego pomocnika. Był to jeden z najdłuższych jeździecko dni, pełen kolejnych przełęczy, stromych podejść i zjazdów, a najbliższy posiłek czekał na nas dopiero późnym wieczorem w obozie. Nasze dzielne rumaki pokonały najeżoną ostrymi kamieniami przełęcz bez jednego nawet zadrapania na pęcinie. I tak pozostało do końca rajdu – ich nogi były niezniszczalne. Albo po prostu konie doskonale wiedziały, jak i gdzie je stawiać.
Jezioro na trzech tysiącach
Do Son Kul dotarliśmy czwartego dnia jazdy. Wielkie, okrągłe jezioro, leżące na dnie płaskiej doliny – aż trudno było uwierzyć, że tafla wody jest na poziomie 3016 mnpm. Pół dnia jechaliśmy wzdłuż brzegu, aby dotrzeć do obozu, nie żałując sobie długich i szybkich galopów. W pewnej chwili do mnie i Andrzeja dołączyła grupka czterech Kirgizów na koniach – zauważyli obcych w dolinie i chcieli zaspokoić ciekawość. Jeden z nich mówił po rosyjsku, więc szybko się zakumplowaliśmy: po wymianie uprzejmości i naszej odpowiedzi na pytanie skąd jesteśmy, natychmiast rzucili propozycję rozpicia flaszki wódki, którą jeden z Kirgizów wiózł w worku przytroczonym do siodła. Jedną z rzeczy, które udało się osiągnąć władzom sowieckim, było rozpicie społeczeństwa. Nawet teraz, kilkanaście lat po odzyskaniu niepodległosci, jako że wódka kosztuje tu grosze i jest dostępna wszędzie, spotkać trzeźwego Kirgiza nie jest łatwo, mimo że większość z nich jest przecież Muzułmanami. Flaszka została odkorkowana i puszczona w obieg. Aby pokazać, że są światowi i znają dobre obyczaje, najpierw podali ją mi, jako jedynej kobiecie w towarzystwie.
Drugi z kirgiskich jeźdźców wiózł przewieszoną przez siodło żywą kozę, która, jak nam wyjaśnili, miała następnego dnia posłużyć do gry w buzkashi. Buzkashi wygląda trochę jak rugby, tyle że na koniach i z martwą kozą zamiast piłki. Kozę należy umieścić w wyznaczonym na ziemi kręgu, a komu się to uda, ten jest zwycięzcą. Każdy jeździec stara się przechwycić kozę i dotrzeć z nią do kręgu, a cała reszta stara się mu to uniemożliwić za wszelką cenę i samemu wejść w posiadanie kozy. Wszystkie chwyty dozwolone, łącznie ze zrzucaniem przeciwników z koni. Biedna koza, przewieszona przez siodło i patrząca z rezygnacją żółtymi oczami, miała wkrótce zamienić się w główny rekwizyt do bezwzględnej gry, której autorstwo przypisywane jest jeźdźcom Dżinghis Khana. Tymczasem, podkłusowując co chwilę, dokończyliśmy “z gwinta” butelkę z naszymi kirgiskimi znajomymi i nadszedł czas pożegnania. Oczywiście zostaliśmy zaproszeni na mecz buzkashi następnego dnia – mogliśmy nawet wystartować, gdybyśmy mieli ochotę. Pod wieczór dotarliśmy wreszcie do obozu, który tym razem składał się z kilku jurt zamiast dotychczasowych namiotów-kopułek, jako że nad Son Kul noce są bardzo zimne. Czekał na nas samowar pełen gorącej herbaty, wódka i fantastyczna kolacja Lilii.
Życie nad Son Kul toczyło się powoli. Wokół naszego obozu przemieszczały się stada owiec, co jakiś czas doglądane przez któregoś z pasterzy, przejeżdżającego kłusem jakby od niechcenia, czasem w siodle a czasem na oklep. Burzowe chmury kłębiły się tuż nad taflą wody, przeświecane słońcem, które zmieniało baśniową scenerię jak w kalejdoskopie. Od najbliższych stałych osiedli ludzkich dzieliły nas pasma gór, na które mieliśmy wspinać się konno następnego dnia. Wszystko było tak proste: dosiąść konia, jechać cały dzień… Żaden dzwonek telefonu nie zakłócał odgłosów natury.
Mieszkańcy Niebiańskich Gór
Jednak ludzie, których spotkaliśmy w Tien Shan nie mieli łatwego życia. Kirgistan jest małym i ubogim krajem w porównaniu do większości swych sąsiadów. Pasterze żyją tym co wyczarują własnymi rękami – jedzą mięso swoich owiec i kóz, a także mleko i wszystko, co da się z niego wytworzyć, sami robią też filc na jurty i ciepłe ubrania. Za sprzedane konie i owce kupują to, czego zrobić się nie da. Jednak zawsze zaproponują miseczkę kumysu lub herbatę napotkanym podróżnym, a jeśli zaproszą kogoś do swej jurty, ugoszczą wszytkim tym, co mają najlepsze. Znad Son Kul wyruszyliśmy w dżdżysty i wietrzny poranek i przez pierwszą połowę dnia nic nie zapowiadało poprawy pogody, która nastąpiła dopiero późnym popołudniem. Będąc na odsłoniętej równinie nie mieliśmy szans na znalezienie jakiegokolwiek schronienia, żeby spokojnie i sucho zjeść lunch. Dom zdecydował się zajechać do samotnej jurty i zapytać, czy nie moglibyśmy schronić się na czas posiłku pod ich dachem. Zaprosili nas do środka, ugościli kumysem, herbatą i chlebem, grubo smarowanym gęstą śmietaną domowej roboty. My poczęstowaliśmy ich naszymi zapasami. I kiedy siedzieliśmy całą grupą na filcowych chodnikach wyściełających wnętrze jurty, a jedyną troską gospodyni było dolewanie nam gorącej herbaty i kumysu, jedna z naszych towarzyszek podróży w zamyśleniu powiedziała:
“…i wyobraźcie sobie, że puka ktoś do drzwi waszego domu w Londynie, otwieracie, a na progu stoi japońska wycieczka i pyta, czy mogliby zjeść swoje sushi w waszej jadalni, bo na dworze pada…”.
Starą kirgiską tradycją było polowanie z orłami. Władze radzieckie zabroniły tej rozrywki, przez co tradycja właściwie umarła. Obecnie odradza się na nowo, w wykonaniu tych nielicznych, którzy wiedzą jak wytresować orła i jak się z nim obchodzić. Jeden z takich niecodziennych myśliwych dołączył na kilka dni do naszego rajdu wraz z imponującym orłem przednim (Aquila chrysaetos) – drapieżnie wyglądającym ptaszyskiem o dwumetrowej rozpiętości skrzydeł. Ptak budził nas codziennie rano wrzaskliwym popiskiwaniem. Siedział przed namiotem, z kapturem na oczach, czekając cierpliwie aż wyruszymy w drogę. Potem cały dzień spędzał na ręku swojego pana, wczepiony w grubą skórzaną rękawicę, czekając na okazję do lotu. Puszczony wolno, szybował majestatycznie nad dolinami wypatrując potencjalnego łupu. Gdy wracał, dostawał natychmiast nagrodę w postaci kawałka mięsa – na ogół był to martwy gołąb, którego orzeł rozrywał na kawałki swym mocnym dziobem i wielkimi jak ludzka dłoń pazurami. Kiedy nasza karawana przejeżdżała przez górskie wioski, miejscowe dzieciaki zbiegały się, dosiadając na oklep koni i osiołków, aby zobaczyć z bliska niecodzienne atrakcje: oswojonego orła i turystów z Europy. Przyglądali się nam ciekawie i entuzjastycznie pozowali do zdjęć, niczego nie chcąc w zamian.
W stronę domu
Ostatni dzień rajdu był znów jednym z bardziej męczących, ale też podarował nam najpiękniejsze widoki. Przejeżdżaliśmy przez doliny z wijącymi się srebrzystymi potokami, mijając stada pasących się koni. Ogiery wybiegaly nam na spotkanie z wysoko uniesionymi ogonami. Po zachodzie słońca dotarliśmy do stajni, gdzie mieliśmy zostawić nasze konie i pożegnać się z nimi na zawsze. Nie spodziewałam się że będzie mi tak smutno rozstać się z Baryłą. Był jednym z najwspanialszych koni, na jakich przyszło mi w życiu jeździć. Przytuliłam się do niego i długo jeszcze głaskałam go po szyi, dziękując za te dwa tygodnie, w czasie których nigdy mnie nie zawiódł. Nadszedł czas, żeby przesiąść się z powrotem do samochodu – jeep czekał pod stajnią.
Samolot kołował nad miastem, czekając pozwolenia na lądowanie. W powietrzu jak zwykle był tłok – Heathrow jest najbardziej ruchliwym lotniskiem świata, a ma tylko dwa pasy startowe. Statystycznie co minutę siada lub startuje tu samolot. Gdzieś w dole, pod chmurami, tętni życiem największy europejski kolos, ze swoimi ruchliwymi ulicami, dusznym i zatłoczonym metrem, domami nanizanymi gęsto jak koraliki na cienkie nitki ulic. Miliony ludzi przemieszczają się z miejsca na miejsce w tej ciasnej przestrzeni.
Gdzieś tam, w Tien Shan stada koni kłusują przez rozległe trawiaste doliny, ścigając się z wiatrem hulającym po pustych przełęczach. Nad szczytami Niebiańskich Gór krążą orły – jak samoloty nad Londynem.
Agnieszka Karmolińska (Wójkowska), 2007
Tekst ukazał sie w miesięczniku Koń Polski