Herbatka na Saharze
Pomysł pojechania na marokańskie obrzeża Sahary nie był z naszej strony głęboko przemyślany – trochę przypadkowa decyzja, podyktowana porą roku i tanimi biletami lotniczymi. Nie do końca też wiedzieliśmy czego mamy oczekiwać, i nie obiecywaliśmy sobie zbyt wiele. Rzeczywistość zaś okazała się hojna: krajobrazy bogatsze niż nasze wyobrażenie o nich, jazda szybka i energetyczna, jedzenie wspaniałe. No i przewodnik – a raczej przewodniczka, Rena – z tych, co to mogłabym pojechać z nimi wszędzie.
Twardzielka
Rena Erroudani to twarda baba. Połowę roku spędza w trasie, z dala od domu, prowadząc konne rajdy na marokańskiej pustyni lub w górach Atlas. Miesiąc-dwa w siodle, potem miesiąc przerwy, żeby pomieszkać trochę w domu. Do Meknes sprowadziła się ze Szwajcarii ponad 30 lat temu i od tamtej pory rok w rok zabiera niewielkie grupy jeźdźców na marokańskie rajdy. Pomiędzy wyjazdami szkoli swoje konie i startuje w rajdach długodystansowych, często z sukcesami. Na pustyni jest alfą i omegą, jedynym przewodnikiem, kierownikiem ekipy obozowej, kowalem i weterynarzem. A w miejscach, gdzie telefony mają zasięg, odpowiada na setki emaili od potencjalnych klientów. Ileż to razy pisałam do niej przed wyjazdem z przeróżnymi pytaniami, nie wiedząc nawet, że odpisuje mi między karmieniem koni, organizowaniem obozu i planowaniem tras. Pomiędzy dwutygodniowymi rajdami ma na ogół jeden, góra dwa dni przerwy – żeby sie umyć, załatwić zaopatrzenie na następny rajd i poodbierać z lotniska kolejnych gości. Tydzień po powrocie z rajdu, brała udział w kolejnych zawodach, trójka z jej koni zdobyła nagrody. Wszystkie trzy były z nami na rajdzie. Na pustyni Rena sypia pod gołym niebem – do zeszłego roku nie miała nawet własnego namiotu, bo nie był jej potrzebny. W domu, gdzie prowadzi z mężem niewielki ośrodek jeździecki, Rena sama rozczyszcza i podkuwa swoje konie. Drobna, spalona słońcem, uśmiechnięta blondynka…
Jak kenijscy biegacze
Nasze konie wyglądały jak maratończycy. Chude i żylaste. Aż trudno było uwierzyć że dostawały dziennie po 10 kg paszy treściwej, nie wspominając o sianie alfalfa. Część z nich nawet nie dojadała do końca swoich wielkich porcji – to nie niedobór jedzenia, ale ruch powodował, że wyglądały jak kenijscy biegacze. Były krzyzówkami koni arabskich i berberyjskich – szybkie, wytrzymałe, odporne. Niektóre z nich regularnie startują w rajdach długodystansowych, pustynne wyprawy z turystami są dla nich jak codzienny trening. Kiedy podłoże jest sprzyjające, potrafią biec roboczym galopem całymi kilometrami bez oznak zmęczenia. Nasze najkrótsze dzienne dystanse oscylowały w granicach 35-40km, najdłuższy wynosił około 80. Przejechaliśmy po pustyni 430km, większosć galopem. Wbrew pozorom, pustynne podłoże bywa trudne – całe połacie lądu pokryte są skruszałymi kamieniami, czasem wiec mimo płaskiego terenu musieliśmy iść stępem. Gdy tylko podłoże poprawiało się trochę, wchodziliśmy w galop, a naszych koni nie trzeba było do tego długo namawiać. Kłusa prawie nie używaliśmy.
Stado składało sie z klaczy i ogierów. Marokańczycy nie kastrują ogierów, bo kastracja obniża wartość konia, więc w kraju jest stosunkowo mało weterynarzy wprawionych w tym zabiegu. Tego jeszcze Rena nie nauczyła się robić sama, więc również nie kastruje swoich koni. Jazda na ogierach nie sprawia problemu, nawet w obecności grzejących się klaczy. Jedyne niebezpieczeństwo to konflikty pomiędzy samymi ogierami. Każdy z nich uważa że kobyły są jego – i będzie o nie walczył z rywalem gdy tylko nadarzy sie okazja. Zasadą więc jest, że ogiery należy trzymać z dala od siebie i nie pozwolić zarówno na zbliżanie się do siebie jak i na kontakt wzrokowy – gdy spotkają się wzrokiem natychmiast zaczyna się taniec i wspinanie na tylne nogi. Szpanerzy.
Pytaliśmy Renę jak radzi sobie w stajni z dużą ilością ogierów. “Chodzą razem na jednym pastwisku – odpowiedziała – pastwisko jest oddalone od padoku klaczy, więc męska rywalizacja o samice nie ma miejsca. Owszem, dochodzi między nimi do bójek, ale zazwyczaj tylko wtedy, gdy pojawia się w stadzie nowy ogier. Potem ustalają między sobą hierarchię i na ogół jest spokój. Zawsze istnieje ryzyko konfliktów i co za tym idzie, uszkodzeń, ale chyba nie większe niż wśród chodzących razem klaczy. A nasze ogiery nie są zamkniętymi w boksach frustratami, skazanymi na samotność. Są dużo spokojniejsze, mają normalne życie, towarzyszy zabaw, całą dobę spędzają ze sobą na powietrzu. Może dzieki temu zachowują się jak normalne konie i każdy może na nich jeździć”.
W kolejce do studni
Na pustyni spotykaliśmy różnego rodzaju rośliny i zwierzęta. Wbrew utartym wyobrażeniom, jest tam sporo roślinności, ale najczęściej albo trującej (np. “jabłko sodomy” czyli Calotropis procera) albo trudno dostępnej (np. akacja saharyjska, broniąca swoich zielonych pędów długimi ostrymi kolcami). Największą atrakcją było małe stadko rzadkich gazeli mhor (Gazella dama). Maroko jest jednym z nielicznych krajów, gdzie wolno na nie polować, więc masowo przyjeżdżają tu bogaci saudyjczycy by trochę do nich postrzelać. Wykupują nawet całe połacie pustyni i budują tam swoje ośrodki myśliwskie.
Ale najwięcej spotykanych na pustyni zwierząt należało do nomadów. Mijaliśmy wiekie stada wielbłądów, pasących się na – wydawało by się – piasku. Do życia wystarcza im rachityczna roślinność, na której nie wyżywiłyby się owce ani krowy. Kozy też sobie nieźle radzą, potrafią dobrać się do młodych pędów akacji pomimo sterczących we wszystkie strony kolców. Nomadzi wędrują ze swoimi stadami, rozkładając obozy w pobliżu wody. Czasem jest to studnia, wyglądająca jak dziura w ziemi na środku pustkowia, gdzie kilkanaście metrów pod powierzchnią znajduje się trochę wody. Czerpie się ją wiadrem zawieszonym na sznurze i wylewa do kamiennego koryta, aby napoić zwierzęta. Znajomość studni i źródeł wody jest kluczowa dla przetrwania.
My także byliśmy zależni od studni. W ciągu dnia trzeba było napoić konie, zmęczone długimi galopami w palącym słońcu pustyni. Mimo znajomości trasy, Rena miała zaznaczone źródła wody na swoim GPS, bo łatwo je przegapić na piaszczysto-kamienistym pustkowiu. Natychmiast po podjechaniu do studni, nasze konie stawały sie podekscytowane: czuły wodę i wiedziały że zaraz dostaną pić, ale kto będzie pierwszy w kolejce? Ogiery zawsze cierpliwie czekały na koniec, natomiast klacze pchały się i podgryzały, mimo że teoretycznie miały ustaloną hierarchię. Jak to kobiety – cały czas usiłowały ją zburzyć. Niektóre z nich, grzeczne i posłuszne pod siodłem, stawały sie nie do zniesienia, gdy szły z nami jako luzaki – przeszkadzały, gryzły, kopały, kłapały zębami na siebie nawzajem, nie żałując też ugryzień i kopniaków ogierom, które – choć zadziorne między sobą, klaczom pozwalały na wszystko. Zmienialiśmy nasz zestaw luzaków codziennie, aby każdy koń miał odpoczynek – i zawsze było wiadomo, która z klaczy będzie sprawiać najwieksze kłopoty. Jedynie ogiery musiały być pod siodłem cały czas. Nie można było puścić żadnego z nich luzem, bo zaraz zaatakowałby innego ogiera, co mogłoby skończyć się fatalnie również dla jeźdźców.
Ścigani przez osły
Nasza karawana była atrakcją dla miejscowych dzieci, które klapiąc “japonkami” i krzycząc “Bonjour”, wybiegały daleko za granice wioski i towarzyszyły nam tak długo, aż puszczaliśmy się w galop na otwartej przestrzeni. Niestety, byliśmy również atrakcją dla miejscowych osłów, szczególnie samców, które zakochiwały się od pierwszego wejrzenia w naszych klaczach i próbowały dołączyć do stada. Często urywały się ze sznurka gdzieś pod wioską gdzie się pasły, i podążały za nami rycząc żałośnie ilekroć nabieraliśmy zbyt dużego tempa. Jako że osły są uparte – nie było łatwo się ich pozbyć. Pierwszy ośli adorator biegł za nami ładnych kilka kilometrów, aż w końcu zrobiło się nam go żal i zadzwoniliśmy (akurat był zasięg) do naszej obozowej ekipy, która przyjechała jeepem i zagoniła go z powrotem do wioski, stosując klasyczne kowbojskie metody – tyle że samochodem, a nie z siodła. Następny był młodziutki osiołek, źrebak jeszcze, samotnie włóczący się po pustyni. Wyglądał bardziej jakby się zgubił, niż jakby szukał przygód i… chyba był samiczką! Tu sprawę wzięły w swoje ręce – a raczej w swoje zęby – nasze klacze. Mimo że źrebak biegł za nami przez kilka kilometrów usiłując się przyłączyć, kobyłki straszyły go zębami i kopytami ilekroć podszedł trochę bliżej. W końcu jedna z nich, idąca luzem, pogoniła źrebaczka tak, aż zrezygnował. Najbardziej jednak dał nam się we znaki pewien nocny adorator. Ośli ogier, który z daleka musiał zwęszyć ruję u jednej z naszych klaczy, przypętał się w środku nocy, choć do najbliższej wsi było kawał drogi. I zaczął ryczeć z miłości… Mniej więcej po godzinie mieliśmy dosyć, ale wszelkie próby odpędzenia go – zarówno przez nas jak i nasze psy – spełzały na niczym. W końcu zdesperowani stajenni przeprowadzili akcję złapania intruza – trudny wyczyn po ciemku – i przywiązania go do palika jakieś pół kilometra od obozu. Ryczał nadal, ale nie tuż nad naszymi uszami. Rano odgonili go na tyle skutecznie, że udało nam się uciec.
Piaskiem w oczy
Sahara – nawet na obrzeżach – nie rozpieszcza podróżników. Oprócz braku wody i kamienistego podłoża, życie utrudniały nam burze piaskowe. Wiatr wieje wtedy tak silny, że trudno jest oddychać. Drobny piasek wżera się wszędzie, wysuszając wargi i usta, wzmagając pragnienie, powodując, że nawet zamknięte oczy szczypią od niego dotkliwie. W szczelnie zamkniętym namiocie wszystko pokryte jest pyłem. Podczas pierwszej piaskowej wichury, jeden z naszych towarzyszy podróży wyciągnął z plecaka narciarskie gogle i założył je na głowę. Żartowaliśmy z niego okrutnie, ale tylko na początku, potem każdy też chciałby takie mieć. Kto miał beduiński szal, owijał go szczelnie wokół twarzy zostawiając tylko wąską szparę na oczy. Wkrótce i tak piasek był wszędzie.
Z tym większę radością któregoś dnia powitaliśmy rzekę. Przepływała obok małej i brzydkiej wioski – a może raczej to wioska przycupnęła obok rzeki. Mieliśmy tam kilkugodzinny postój w środku dnia. Braliśmy po kolei nasze konie i pławiliśmy je w wodzie, kąpiąc się razem z nimi. Po wyjściu z rzeki wysychały szybko, wkrótce mogliśmy je siodłać i ruszać w dalszą drogę. Kąpiel wszystkim dobrze zrobiła, zwłaszcza że był to długi i męczący dzień – do obozu przygalopowaliśmy już po zmroku.
Nieprzyjazne, surowe i suche, jednak pustynie mają w sobie magię. Wraz z kolejnymi wyjazdami, staję się nimi coraz bardziej zafascynowana. Bezkresne przestrzenie, falujące powietrze, gorący wiatr, spanie pod gwiazdami, herbata doprawiana miętą lub ziołami… Jeśli jeszcze do towarzystwa mam rącze konie, czego chcieć więcej?
Aga Karmolińska, marzec 2015
Tekst opublikowany w magazynie Koń Polski, 2015