Galopując z żyrafami
Rzeka Okavango nie uchodzi do morza. Jej wody, wezbrane ulewnymi deszczami padającymi w górach Angoli, docierają na płaską jak stół pustynię Kalahari i rozlewają się po jej piaskach, tworząc największą na świecie śródlądowa deltę (16 000 km2). Woda pojawia się tu w samym środku pory suchej, stanowiąc jedyną w okolicy oazę, która przyciąga zwierzęta z odległości setek kilometrów. Gdy na pustyni Kalahari właściwie zamiera życie, Delta Okavango tętni kopytami stad bawołów, żyraf i antylop, roi się od słoni i hipopotamów, jest domem dla lwów, lampartów i setek gatunków ptaków – zanim jej wody powoli wyparują w wiecznie spragnione, suche powietrze pustyni.
Stęp i galop
Żyrafy przyglądały się nam z zaciekawieniam, nie bardzo mogąc zdecydować, na ile jesteśmy niebezpieczni. Zbliżaliśmy się do nich powoli, pozwalając naszym wierzchowcom skubać trawę, aż prawie zrównaliśmy się ze stadem pasącym się na granicy zarośli i otwartej, porośniętej trawą przestrzeni. I wtedy to zrobiliśmy: spięliśmy konie do galopu. Dla żyraf był to sygnał startowy: albo jednak byliśmy niebezpieczni, albo zauważyliśmy jakieś zagrożenie, które one przeoczyły. Ruszyły nieomal równo z nami i przecinając nam drogę, skierowały się na otwartą przestrzeń, gdzie mogły rozwinąć pełną prędkość. Galopowaliśmy chwilę razem – majestatyczne pięciometrowe peryskopy bujały się rytmicznie zanim nie zostawiły nas w tyle. Żyrafy nie potrafią kłusować – ich jedyne chody to stęp i galop, który wygląda jak fialm puszczony w zwolnionym tempie – majestatyczny i elegancki. Ze względu na swą budowę, żyrafy niemal całe życie spędzają na stojąco – podniesienie się z pozycji leżącej do pionu jest na tyle skomplikowane, że nie daje możliwości szybkiej ucieczki w razie ataku drapieżnika. Z podobnych przyczyn picie wody nie przychodzi im łatwo – aby sięgnąć szyją do podłoża, żyrafa musi przyjąć absurdalną i niebezpieczną pozycję z szeroko rozstawionymi przednimi nogami, dlatego potrafi obchodzić się bez picia całymi tygodniami, czerpiąc wilgoć z pędów zjadanych roślin. Ale żyrafy nie są łatwym łupem. Po pierwsze – ze swojej pięciometrowej wysokości wcześnie zauważają zagrożenie. Poza tym, dobrze wymierzony żyrafi kopniak potrafi zabić drapieżnika na miejscu.
Z żyrafiego towarzystwa chętnie korzystają zebry. Wcześniej wiedzą o niebezpieczeństwie niż zdołałyby je same zauważyć. Jedząc to, co rośnie nisko nad podłożem, zebry nie stanowią dla żyraf konkurencji w zdobywaniu pokarmu, za to same najczęściej stają się pożywieniem dla drapieżnikow – ich jedyną obroną, jak wszystkich koniowatych, jest ucieczka. Może dlatego zebry są ekstremalnie płochliwe i zawsze zachowują duży dystans do wszystkiego co nowe i nieznane – nigdy nie udało się nam podejść do zebr tak blisko jak do innych zwierząt.
Konie do safari
Fenomenem konnego safari jest wrażenie uczestniczenia w życiu afrykańskiego buszu. Mimo, że konie stanowią nowy, nieznany dotąd widok dla większości dzikich zwierząt, ich zapach skutecznie maskuje zapach człowieka-drapieżnika a ich zachowanie wzbudza większe zaufanie niż jeep z turystami. Możliwość obserwowania dwutygodniowej żyrafki z odległości 10 metrów, kiedy widać w jej długorzęsych oczach bezgraniczną fascynację człowiekiem – to najpiękniejsze momenty na safari. Dobry koń do safari musi być obeznany z różnymi gatunkami zwierząt, aby bez problemów podchodzić blisko do innych roślinożerców. Ale afrykański busz nie jest naturalnym środowiskiem dla konia, nawet źrebaki urodzone i wychowane w Delcie nie wędrują po nim, tak jak na przykład azjatyckie konie po stepie, więc swych umiejętności obcowania z afrykańską przyrodą nie nabywają poprzez naturalną selekcję i przekazywane z pokolenia na pokolenie doświadczenie. Odpowiedniego zachowania musi nauczyć je człowiek.
Podobno najtrudniej przyzwyczaić młodego konia do widoku… żyrafy. Koń widzi panoramicznie i wysoka na 5 metrów żyrafa zwyczajnie nie mieści mu się w polu widzenia. Jej głowa jest poza zasięgiem wzroku, a to oznacza, że koń nie jest w stanie w pełni interpretować języka ciała żyrafy, informującego o zamiarach zwierzęcia – a to powoduje niepokój. Oczywiście, jeszcze trudniej koniom zaakceptować wielkie koty – lwy i lamparty – ale do tych nie podjeżdża się konno zbyt blisko. Dopóki drapieżnik znajduje się poza “dystansem ucieczki”, konie, podobnie jak inne zwierzęta, poprzestają na obserwowaniu go, nie tracąc energii na niepotrzebną panikę. Mieliśmy okazję przekonać się o tym, gdy któregoś dnia, idący na czele grupy przewodnik-tropiciel zauważył świeżutkie ślady lwów. “Były tu bardzo niedawno – powiedział – pewnie siedzą gdzieś w zaroślach – po południu przyjedziemy tu jeepem i spróbujemy je wypatrzeć.” Ruszyliśmy kłusem i zaraz po wyjechaniu zza zakrętu je zobaczyliśmy: cztery dorosłe lwy, wylegujące się w trawie. Niecałe sto metrów od nas – ale definitywnie poza końskim dystansem ucieczki. Więc choć nam serca podeszły do gardła, konie nie zareagowały w ogóle. Wycofaliśmy się powoli – nikomu nawet nie przyszło do głowy sięganie po aparat – i objechaliśmy je bardzo szerokim łukiem. Pół godziny później spod pobliskiego drzewa terkotliwie odezwał się miodożer – niewielkie zwierzątko przypominające łasicę. W nasze konie jakby grom strzelił – wszystkie zrobiły gwałtowny zwrot w miejscu i zgodnie uskoczyły, oby dalej od źródła dźwięku. Kilka razy małe antylopki, zrywające się do ucieczki niemal spod naszych kopyt, posłały nasze konie w galop, ale przechodzące nieco dalej stado kilkudziesięciu słoni nawet nie oderwało ich od skubania trawy.
Zamiast sztuczki z piłką
Najczęściej chyba spotykaliśmy słonie, których w Delcie nie brakuje. Na pierwsze natrafiliśmy zaraz po przylocie do obozu: nie mogliśmy się dostać do przydzielonego namiotu, bo słoniowa rodzinka ocierała się o niego, oskubując z liści otaczające go drzewa. Po kilku dniach widok słonia tak nam spowszedniał, że aby wykrzesać z nas większe zainteresowanie, słoń musiałby chyba wykonać cyrkową sztuczkę z piłką. Tak nam się przynajmniej wydawało, do momentu pierwszego ataku. Słonie często stosują “fałszywy atak”, mający zastraszyć przeciwnika i zasugerować oddalenie się. Rzucają się w kierunku wroga, jednak po kilku krokach zaprzestają szarżowania – przeciwnik na ogół uciekł już w panice, a słoń może dalej zająć się jedzeniem, którego pochłania około 300 kg dziennie. Fałszywe ataki zdarzyły się nam trzykrotnie. Nasze konie, które o wiele lepiej czytają język ciała zwierząt niż my, reagowały zanim zdążyliśmy je o to poprosić. Jako świetnie wytrenowane konie do safari, odgalopowywały tylko kilka kroków, czekając na dalszy rozwój wydarzeń i nasze polecenia. W tym momencie usatysfakcjonowany słoń na ogół spokojnie wracał do demolowania drzewostanu a my ruszaliśmy w dalszą drogę. Czwarty atak nie przebiegł jednak według sprawdzonego scenariusza: kiedy po kilku krokach galopu wstrzymaliśmy konie, usłyszeliśmy z tyłu desperackie “Uciekajcie!”, a następnie wystrzał. Nie trzeba było nam dwa razy powtarzać. Kątem oka dojrzałam biegnącą ku nam rozjuszoną słonicę, tymczasem cała nasza siedmioosobowa grupa puściła się galopem między drzewami i dalej na otwartą przestrzeń. Podłoże było nierówne, mój koń potknął się wpadając kopytem w dziurę w ziemi i jedyne, o czym wtedy myślałam, to żeby z niego nie spaść. Usłyszeliśmy drugi strzał a po chwili wołanie, że już jesteśmy bezpieczni i możemy się zatrzymać. Na ogół wystarczy jeden “ślepak” wystrzelony na postrach żeby zniechęcić szarżującego słonia, tym razem trzeba było dwóch.
Agresywna krowa
Większy problem bywa z bawołami, które nie stosują fałszywych ataków, tylko jeśli szarżują, to zawsze na poważnie – z zamiarem zabicia a nie zastraszenia. Bawół afrykański, łagodnie wyglądająca krowa o wielkich oczach, zwany jest tu “czarną śmiercią” – zabija rocznie około 200 osób, chociaż niektórzy twierdzą, że jeszcze więcej pada ofiarami hipopotamów. Wielkie stada bawołów spotykaliśmy właściwie codziennie i gdy zatrzymywaliśmy się blisko nich, stado przegrupowywało się natychmiast – cielaki i matki do tyłu, byki na pierwszą linię, prezentując swoje imponujące rogi przypominające fryzurę z przedziałkiem. Obserwowaliśmy się przez chwilę nawzajem, wycofując się powoli zanim któryś z nich zdecyduje się na nas ruszyć.
W Delcie, jak w każdym naturalnym środowisku, istnieje delikatna równowaga pomiędzy zwierzętami różnych gatunków, polegająca na nieprowokowaniu niepotrzebnych konfliktów. W ten sposób stada roślinożerców współistnieją ze sobą w miarę zgodnie, w myśl ustalonych od wieków zasad, że słoń jest zawsze najważniejszy a zebra ostatnia w hierarchii. Ale jeśli niezidentyfikowana grupa zwierząt (czyli my) podchodzi do stada bawołów na odległość znacznie mniejszą niż nakazuje dobre wychowanie, po czym staje i bezczelnie się gapi, dla bawoła (słonia, żyrafy, antylopy – niepotrzebne skreślić) może to oznaczać, że albo chcemy odebrać mu jego teren, albo jego samice, albo ewentualnie zjeść jednego z nich. Jakaś akcja jest wobec tego konieczna. W przypadku antylopy czy zebry jest to najczęściej oddalenie się lub nawet ucieczka, w przypadku słonia, bawołu czy hipopotama – często bywa to atak. Nasz przewodnik, Rodgers, który pracuje w Delcie od 20 lat, zawsze wiedział kiedy zrobić te kilka kroków w tył, mówiących bawołom: “uznajemy że jesteście silniejsze, my tylko przechodzimy obok”.
Afrykański busz jest również domem całego wachlarza bardziej niepozornych zwierząt. Zaczynając od węży i żmij, które potrafią wystraszyć konie samą swoją obecnością, a kończąc na skorpionach i jadowitych pająkach, za którymi nie przepadają turyści. Krótkie przeszkolenie przeszliśmy zaraz początku. Pierwsza zasada: wytrzep ręcznik, zanim się w niego wytrzesz (oraz wszystkie ciuchy i buty, zanim je ubierzesz). Po drugie: uważaj, na co sikasz w buszu. Od momentu kiedy pewna gałąź szybkim ruchem prześliznęła się z jednego powalonego pnia drzewa na drugi okazawszy się wężem, zaczęłam bardzo rygorystycznie stosować tę zasadę. Skorpiony, pająki i żmije nie żywią się ludźmi, nie polują na nas i z zasady nas nie atakują. Właściwie wszystkie przypadki ukąszeń przez jadowite stworzenia to akty samoobrony tychże – przed “atakiem” człowieka, czyli zachowaniem wynikającym z naszej nieuwagi. Niestety, węże potrafią też doskonale się maskować. Na szczęście najwięcej pojawia się ich w porze deszczowej, a my byliśmy pod koniec suchej.
Zniechęcanie krokodyli
Najgorętszym dniem był ten, kiedy jechaliśmy do drugiego obozu (Mokolwane Camp), aby spędzić tam parę dni. Mimo, że jak zwykle wyjechaliśmy o świcie aby uniknąć upału, już od dziesiątej nie mogliśmy się doczekać przerwy na lunch. Piknik wypadł nad rzeką: motorowa łódź przywiozła z obozu naszą kucharkę, kilku pomocników, paszę dla koni i ucztę dla nas – łącznie z drinkami w wielkiej lodówce. Czterogodzinną przerwę spędziliśmy na jedzeniu, spaniu i… pływaniu. Woda w Delcie jest zaskakująco czysta – można pić ją prosto z rzeki, nawet bez gotowania. Można też w niej przyjemnie popływać, pamiętając wszak o krokodylach. Krokodyle jednak nie lubią dźwięku silnika motorówki, więc po wybraniu ładnego kawałka rzeki z piaszczystym dnem, zrobiliśmy łodzią dwie rundy wokół, przeganiając ewentualnych gadzich intruzów. Łódka z przewodnikiem bacznie obserwującym powierzchnię wody pozostała jednak blisko w naszym zasięgu. Zniechęcanie krokodyli dźwiękiem silnika stosowaliśmy też, gdy musieliśmy przeprawić się przez rzekę konno do położonego na wyspie Mokolwane Camp. Brodzenie po płytkich po końskie brzuchy rozlewiskach Delty uprawialiśmy wielokrotnie każdego dnia bez asysty łodzi – krokodyle podobno wolą główny nurt rzek niż rozlewiska. Tym razem jednak musieliśmy przejechać dużo głębszą wodę i to własnie w głównym nurcie rzeki. Nie chcąc niepotrzebnie moczyć siodeł, przeprawialiśmy się na oklep, a cały nasz sprzęt pojechał łodzią. Do obozu dotarliśmy wraz z ostatnimi promieniami słońca, a dwa dni później o świcie czekała nas ta sama droga w drugą stronę. Tym razem, żeby zachować bryczesy suche na cały dzień jazdy, rzekę przekraczaliśmy jadąc w kąpielówkach. Wyjechaliśmy na oklep z obozu, nie opłacało się siodłać koni dla przejechania na niecałego kilometra pomiędzy obozem a zejściem do rzeki. To był chyba jedyny moment, gdy nie tęskniliśmy do spotkania dzikich zwierząt – wyobraziłam sobie nas, spadających jak śliwki ze spłoszonych koni, a następnie biegających po buszu z gołymi nogami i na bosaka. Do rzeki dotarliśmy jednak bez niespodzianek i wraz z końmi zanurzyliśmy się w wodzie – dużo cieplejszej niż chłodne powietrze poranka.
Klejnot Kalahari
Delta Okavango jest miejscem niezwykłym, bez względu na to, czy ogląda się ją z siodła, land rovera czy mokoro – tradycyjnej łodzi dłubanej z pni drzew. Sama Botswana zaś jest budującym przykładem afrykańskiego sukcesu. Republika Botswany powstała w 1966 roku, po wycofaniu sie Brytyjczyków z jej obecnego terytorium, będącego w czasach kolonialnych pod ich protektoratem. Brytyjczyscy odeszli bez żalu – pozbyli się kawałka nieurodzajnej pustyni, nie przypuszczając nawet że pod jej piaskami kryją się jedne z najbogatszych afrykańskich złoż diamentów, które zostaną odkryte zaledwie w kilka miesięcy po uzyskaniu przez Botswanę niepodległości. Prezydentem nowo proklamowanego demokratycznego państwa został Seretse Khama, człowiek światły i wykształcony, a do tego ożeniony – ku oburzeniu zachodniej opinii publicznej – z białą kobietą, Angielką, którą poznał podczas studiów w Oksfordzie. I to właśnie Khama stworzył Botswanę taką, jaka jest dzisiaj: krajem gdzie nie ma korupcji i nędzy, gdzie każdemu obywatelowi przysługuje bezpłatna opieka zdrowotna, a dochód narodowy na mieszkańca należy do najwyższych w Afryce, chociaż tak niedawno była jednym z najbiedniejszych krajów świata. Botswańskie diamenty należą do najbardziej poszukiwanych na świecie, jako że są “czyste” – 50 % udziałów w kopalniach należy do państwa i nie ciągną się za historią ich wydobycia krwawe jatki, niewolnicza praca i militarne podteksty.
W tej sytuacji, rządzacy przez trzy kadencje (do śmierci w 1980r.) i uwielbiany przez swoich obywateli Seretse Khama mógł pozwolić sobie na dalekowzroczną politykę dotyczącą ochrony Delty i po dziś dzień priorytet ma tu dzika przyroda a ilość turystów jest drastycznie ograniczana. Botswana nie jest zainteresowana masową turystyką, praktykując politykę “mniej turystów którzy zapłacą więcej zamiast więcej takich, którzy zapłacą mniej”. Nie ma tu wielkich międzynarodowych koncernów ze swoimi hotelami i autokarami pełnymi gości. Uzyskanie koncesji na prowadzenie działalności turystycznej w Delcie jest zarówno kosztowne jak i obwarowane mnóstwem restrykcji. Nie wolno budować żadnych stałych struktur: każdy obóz musi dać się zlikwidować w ciągu 72 godzin bez śladu. Na jego terenie może przebywać jednocześnie najwyżej kilkunastu gości, a do ich obsługi wolno zatrudniać tylko licencjonowanych przewodnikow, którzy musieli zdać trudny państwowy egzamin – praktyczny i teoretyczny – ze znajomości lokalnej przyrody. Nie wolno w żaden sposób oddziaływać na świat dzikich zwierząt: dokarmiać ich ani oswajać. Zabronione jest wprowadzanie na teren Delty obcych roślin – co oznacza że nie wolno hodować nawet krzaczka własnych ziół do użytku w obozowej kuchni. Każdy pomidor czy liść sałaty musi być więc dostarczony spoza Delty – najczęściej awionetką, z powodu braku dróg. Obozy są regularnie kontrolowane, a koszty tego rodzaju polityki spadają w finale na turystów. Płacąc znaczące sumy za każdy dzień pobytu Delcie, dostają oni jednak w zamian bezcenne doświadczenie: możliwość wkroczenia w jedną z ostatnich wielkich dziczy, gdzie prawie nie spotyka się efektów działalności człowieka i gdzie wszystko jest podporządkowane odwiecznemu rytmowi natury. I oby jak najdłużej Delta Okavango pozostała tym, czym ciągle jeszcze jest – prawdziwym diamentem, klejnotem Kalahari.
Aga Karmolińska (Wójkowska), 2011
Tekst opublikowany w miesięczniku Koń polski