Daleko od szosy
Właściwie cała Mongolia leży daleko od szosy. Gruba czerwona linia, oznaczająca na mapie drogę krajową, zazwyczaj okazywała się piaszczystymi koleinami wyjeżdżonymi w stepie kołami starych sowieckich furgonetek. Jedyny dowód, że to nie pomyłka, stanowiły absurdalne znaki drogowe, wyłaniające się nagle z trawy na drewnianych słupkach. Pośrodku falującej łąki można było spotkać informację o niebezpiecznym zakręcie w lewo lub ograniczenie prędkości do 30 km.
Mongolskie rumaki
Konie nie czekały w umówionym miejscu. Na pytanie, gdzie są, nasz mongolski przewodnik przybrał minę mówiącą „a skąd niby ja miałbym wiedzieć?” i teatralnym gestem rozłożył ręce. Dopiero kiedy skończyliśmy rozbijanie namiotów w malowniczym zakolu rzeki i pełni najgorszych myśli zabraliśmy się za rozpalanie ogniska żeby ugotować popołudniową herbatę, tętent i rżenie zapowiedziało przybycie stada, które nasi mongolscy „wranglersi” spędzili ze stepu.
Mongolskie konie nie mieszkają w stajniach. Ani nawet w zagrodach. W kraju, którego powierzchnia równa jest pięciokrotnej powierzchni Polski żyje niecałe 3 miliony ludzi, z czego ponad milion w stolicy, Ułan Bator. Pozostali mieszkańcy nie mogą narzekać na brak przestrzeni – step jest wspólny i zawsze znajdzie się miejsce, żeby postawić jurtę zwaną tutaj „gerem”. Ger stawia się w pobliżu rzeki lub potoku – źródła wody zarówno dla ludzi jak i zwierząt. Wypasane zwierzęta, w tym konie, wędrują po stepie, nie ograniczone żadnym ogrodzeniem. Wieczorami zazwyczaj wracają w pobliże geru, do wodopoju. Jeśli nie pojawią się przez kilka dni, ich właściciel wsiada na jednego z 2-3 wierzchowców uwiązanych w obejściu do podręcznego użytku i wyrusza na ich poszukiwanie, wypatrując swojego stada z okolicznych wzgórz przez lunetkę, po czym zagania je z powrotem do „swojej” doliny. Konie wędrują dziennie dziesiątki kilometrów w ciągłym poszukiwaniu jedzenia, tak jak ich dzicy przodkowie. Nomadzi nie uprawiają zbóż ani żadnych roślin, więc ich zwierzęta żywią się tylko stepową trawą, która zazwyczaj jest rzadka i sucha, rosnąc na ubogiej piaszczystej glebie. Zadziwiająca siła i wytrzymałość tych małych koników wielokrotnie uświadamiały nam potęgę naturalnej selekcji – jedynej „polityki hodowlanej” na mongolskim stepie. Końskie czaszki i fragmenty szkieletów bielejące wśród traw to pospolity widok – pamiątka po tych, które okazały się słabe, chorowite, nieodporne na ekstremalne warunki klimatyczne lub niewystarczająco szybkie i sprytne aby uciec wilkom. Ślady wilczych kłów nosi wiele koni, przekazujących potem swojemu potomstwu cechy, dzięki którym udało się im przetrwać napad drapieżników, wyswobodzić, uciec i wygoić rany. Nikt nie płacze po tych, które padły – jeśli im się nie powiodło, to znaczy, że nie były wiele warte.
Przypędzone do naszego obozu konie skubały trawę w cieniu sosen i nieuchronnie nadeszła pora, aby każdy z nas wybrał sobie rumaka, na którym będzie jechał przez następne 2 tygodnie. Wranglersi pomagali nam siodłać kolejne wierzchowce, po czym próbowaliśmy je na rozległej łace. Dla Mongołów dobry koń to taki, który jest szybki i silny, a to najczęściej oznacza, że jest również niezatrzymywalny w żaden rozsądny sposób. Nierzadko potrzeba wtedy naprawdę twardej ręki, mimo że mongolskie kiełzno do łagodnych nie należy. Mongolskie siodło również stanowi nie lada wyzwanie, nawet dla doświadczonego jeźdźca.
Siodła od Dżyngis Chana
Jest to przedziwna drewniana konstrukcja wznosząca się wysoko nad końskim grzbietem, w której nie da się wygodnie usiąść, bo oprócz boleśnie uciskających drewnianych elementów, w strategicznym miejscu ud wypadają ogromne, ozdobne metalowe nity. Podobno takie siodła stosowała armia Dżyngis Chana, aby dzięki ich niewygodzie zapobiec zasypianiu jeźdźców podczas długich przemarszów. Na szczęście nasze rumaki wyposażone były w bardziej cywilizowaną wersję siodeł, dużo brzydszych wizualnie, ale za to zaopatrzonych w wypchane gąbką siedziska. Na pytanie, dlaczego większość Mongołów nadal używa staromodnych drewnianych siodeł, zawsze padała tylko jedna odpowiedź: tradycja. Jeśli coś było dobre za Dżyngis Chana, najlepiej tego nie zmieniać. W końcu to dzięki niemu Mongolia miała swoje przysłowiowe „15 minut” w historii.
W XIII wieku Temudżin, bo takie było pierwotne imię Dżyngis Chana, zjednoczył nomadzkie plemiona, stworzył państwo mongolskie i armię, która zawojowała prawie całą Azję oraz sporą część Europy – pod względem kontrolowanej powierzchni i odsetku ludności było to największe imperium w historii. Sam Dżyngis Chan był genialnym strategiem i taktykiem oraz charyzmatycznym przywódcą, który potrafił rządzić krwawo ale i sprawiedliwie.
Wydawać by się mogło, że potomkowie jeźdźców Dżyngis Chana powinni mieć we krwi takie układanie swoich koni, aby póżniejsza współpraca z nimi była łatwa i przyjemna, jako że koń do dziś jest głównym – i niezbędnym – środkiem lokomocji na mongolskiej prowincji (czytaj: poza stolicą). Spodziewaliśmy się metod innych niż nasze, ale jednak na swój sposób wyrafinowanych. Tymczasem mongolskie konie to właściwie dzikie zwierzęta. Zazwyczaj pozwalają człowiekowi się dotknąć tylko wtedy, kiedy mają na grzbiecie siodło, które oznacza podporządkowanie. Można zbliżyć się do nich tylko od lewej strony – od tej, z której się je dosiada. Przy próbie podejścia do ich prawego boku na ogół panikują lub buntują się, próbując gryźć albo kopać. Do ich kantarów przywiązane są na stałe długie liny lub taśmy, które podczas jazdy trzyma się w ręku, żeby w razie upadku z konia była szansa potem go złapać.
Mongolski sposób jazdy nie ma w sobie finezji. Młode konie są zajeżdżane siłowo i brutalnie, a całe szkolenie ogranicza się do zmuszenia ich, aby tolerowały na grzbiecie siodło i człowieka. Reszta przychodzi w praktyce: wierzchowce szybko uczą się, że należy ustąpić od nacisku wodzy, aby uniknąć szarpaniny i tylko nieliczne na zawsze pozostają niesterowne i zbuntowane. Najwyraźniej Mongołowie wolą stosować te dość prymitywne metody obchodzenia się z koniem niż wkładać długie godziny pracy w wyszkolenie swoich wierzchowców tak, aby współpracowały chętnie i bez stresu. A może to znowu… tradycja?
Czarna Strzała
Mój mąż wybrał dla mnie karego konika, który miał przyspieszenia jak Ferrari i potrafił zrobić przysłowiowy „zwrot na sześciopensówce”. Miał miękki i przyjemny kłus, więc nadaliśmy mu imię Easy Rider. Bardzo szybko jednak musiałam przechrzcić go na Black Arrow (Czarna Strzała). Black Arrow był przywódcą. Podczas jazdy nie tolerował żadnych koni przed sobą i usiłował je wszystkie wyprzedzić. Był najszybszy, wychodził na prowadzenie nie dając szans rywalom i dopiero wtedy można go było nieco wyhamować. Wytrzymały jak tur, w miarę upływu czasu zamiast wykazywać nawarstwiające się zmęczenie, rozgrzewał się, nabierał sił i stawał się coraz bardziej podekscytowany. Puszczony galopem pruł bez popędzania całymi kilometrami. Kiedy tak pędziliśmy przez step, wydawać by się mogło, że pełną parą, wystarczyło szepnąć mu cicho „czu!” – mongolski odpowiednik cmoknięcia zachęcającego do szybszej jazdy – a Black Arrow włączał dopalanie i miałam wtedy wrażenie, że wyjedzie spode mnie. Ten koń miał skrzydła. Albo pakt z diabłem.
Smakołyki dla masochistów
Skoro wierzchowce zostały rozdysponowane, należało jeszcze zatroszczyć się o uzupełnienie zapasów prowiantu. Sól, cukier czy mąka na codzienne pieczenie chleba zostały juz wcześniej nabyte w Tosontsengel – małym miasteczku będącym jedyną w okolicy ostoją cywilizacji. W pobliskiej jurcie kupiliśmy świeże mleko jaka, jogurt i… barana – nasze następne 5 obiadów. Baran obserwował nas bacznie swoimi bursztynowymi oczami – najmłodszy już nie był, swoje w życiu widział i bezbłędnie przeczuwał swój los. My zaś przeczuwaliśmy, że będzie twardy i łykowaty.
W Mongolii nie jada się jagniąt. Nomadzi uważają zabijanie młodych zwierząt za marnotrawstwo – przecież za chwilę podrosną i będzie na nich więcej mięsa, po co więc zużywać niedojrzały produkt? Argumenty o lepszych walorach smakowych młodego mięsa rozbijają się o mur kompletnego niezrozumienia. A co niby niesmacznego w starym baranie? A poza tym, jagniąt się nie je, i już. Taka tradycja.
Zanim zdążyliśmy się zakumplować z baranem, jeden z naszych wranglersów, Adja, przerobił go na zapasy mięsne w tradycyjny mongolski sposób: przez kilkucentymetrowe nacięcie na brzuchu zwierzęcia włożył mu rękę w trzewia po łokieć i palcami zacisnął aortę, aż serce przestało bić. Podobno to bardzo humanitarna i bezbolesna metoda. Mongołowie twierdzą, że w ten sposób krew zostaje w tkankach, więc mięso jest potem smaczniejsze. (Muzułmanie na przykład uważają wprost przeciwnie – kolejny dowód na to że gusty nie podlegają ocenie.) Po podzieleniu tuszy, z wszystkich części, które my uznaliśmy za odpady, nasi wranglersi ugotowali potrawkę i zajadali się nią z lubością. Co odważniejsi z nas spróbowali tego smakołyku i zgodnie stwierdzili, że nie da się go przełknąć. Pozbawione jakichkolwiek przypraw i dodatków baranie trzewia, z lekka obgotowane w osolonej wodzie, miały konsystencję i smak starego buta. Stanowczo opowiedzieliśmy się przy naszej własnej wersji baraniny – gulaszu z dodatkiem jarzyn i dużej ilości ziół. Przez cały rajd baranina była głównym składnikiem naszego menu – na mongolskim stepie mogą wyżyć tylko owce, kozy i jaki, nie mieliśmy więc nawet szans na kurczaka czy jajka. Drób nie przetrwa – nie tylko ze względu na ekstremalne temperatury (latem w dzień +30, w nocy poniżej zera, zimą -40), ale przede wszystkim z powodu drapieżnych ptaków, których niezliczone ilości polują na stepie. Chodzący luzem kurczak, nie umięjący ani fruwać ani wykopać sobie nory-kryjówki, byłby dla orła łatwym obiadem, zasponsorowanym przez człowieka. Tak więc, tradycyjna mongolska dieta to baranina i produkty mleczne. Musieliśmy się dostosować, z lekka tylko wzbogacając ją dodatkiem marchwi, kapusty i ziemniaków, które mogliśmy transportować ze sobą. O pomidorach czy sałacie musieliśmy chwilowo zapomnieć.
Regularnie zajeżdżaliśmy do okolicznych jurt, nie tylko w celu uzupełnienia zapasów żywności, ale również towarzysko. Byliśmy większą atrakcją dla nich, niż oni dla nas. Zawsze podejmowano nas najlepszymi smakołykami: gospodynie gotowaly nam słodkie, tłuste kluski i parzyły mongolską herbatę – mleczną i słoną. Dzieciaki nie spuszczały z nas wzroku, niektóre z nich pierwszy raz widziały białych turystów. Chociaż i tu dotarła cywilizacja – przy większości jurt stały talerze satelitarnych anten. Za dnia przenośne panele słoneczne ładowały stare samochodowe akumulatory, do których podłączało się potem malutkie telewizorki, a czasem i żarówkę. Przed niektórymi jurtami oprócz przywiązanych koni stały zaparkowane motocykle – nowa miłość Mongołów: podobne w dosiadzie do konia, a wilki nie zjedzą. Ale namiętność do koni jest wszechobecna: w każdej jurcie filcowe ściany zdobiły plakaty z wizerunkami końskich gwiazd, bohaterów Nadaamu.
Nadaam
Nadaam jest najważniejszym mongolskim świętem i dorocznym największym wydarzeniem sportowo-kulturalnym. Centralne obchody odbywają się w lipcu w Ułan Bator, a przedtem w miasteczkach całego kraju rozgrywane są wersje lokalne. Trzy najważniejsze konkurencje Nadaamu to: mongolskie zapasy, łucznictwo i wyścigi konne. Stroje, sprzęt i zasady pozostały właściwie niezmienione od czasów Dżyngis Chana. Cóż, tradycja.
Każdego roku około 40 tysięcy koni startuje w Nadaamowych wyścigach w całej Mongolii. Dżokejami są dzieci w wieku 5-12 lat, aby wierzchowce niosły jak najmniejszy ciężar. Większość z nich jedzie na oklep, ale nie obowiązują w tym względzie żadne reguły – niektórzy więc pokonują trasę w tradycyjnych drewnianych siodłach.
Według ludowych przesądów, pot zwycięskiego konia przynosi szczęście i gwarancję sukcesów, więc po skończonym wyścigu widzowie próbują dopchać się do zwycięzcy i wetrzeć w dłonie jego pot. Tłum bywa nieobliczalny, dżokeje usiłując wyrwać się z ludzkiej hordy okładają batem publiczność a na centralnym Nadaamie policja eskortująca zwycięzców traktuje zdesperowanych poszukiwaczy szczęscia prądem, samemu jednocześnie bez skrępowania ocierając się o bohaterskiego rumaka.
Najbardziej jednak szokującą wizualnie dyscypliną są mongolskie zapasy – zarówno ze względu na tradycyjne stroje, przypominające dwuczęściowy kostium kąpielowy, jak i na obowiązkowy rytualny taniec zwycięzcy, wykonywany przez każdego zawodnika, ktory wygrywa daną rundę. Zwycięscy zapaśnicy stają się największymi celebrytami a ich obwieszone medalami wizerunki zdobią kalendarze i naturalnej wielkości makiety fotograficzne.
Transakcja nie do odrzucenia
Również i my miewaliśmy gości w naszych obozowiskach. Przejazd kilkunastoosobowej grupy jeźdźców nie pozostawał niezauważony, a widok obozu, kolorowych namiocików, ogniska i krzątających się wokól ludzi zawsze ściągał ciekawskich. Zazwyczaj bywał to samotny jeździec z pobliskiej jurty, który zsiadał z konia i kucał w odległości kilku metrów od nas, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Siedział tak cierpliwie, nie wykonując żadnych gestów i nie odzywając się słowem. Ktoś z nas zanosił mu kubek gorącej herbaty – sygnał, ze jest mile widzianym gościem. Dosiadał się wtedy do naszej grupy na pogaduszki. Na szczęscie mieliśmy tłumaczkę, bo mongolski jezyk nie przypomina niczego, a czasem nie przypomina w ogóle ludzkiego języka. Na ogół okazywało się, że gość wypatrzył nas przez lunetkę, szukając swoich koni. Mongołowie najczęściej używają małych lunetek, przez które patrzy się jednym okiem. Pewnego dnia przysiadl się do nas 78-letni, niemal bezzębny dziadek, którego wielce zafrapowała nasza lornetka: wybitnie spodobała mu sie koncepcja patrzenia przez nią dwoma oczami. Bawił się nią ponad godzinę usiłując namówić nas na wymianę: my jemu lornetkę, on nam swojego konia. Po jakimś czasie zorientowaliśmy się że to nie żart i dziadek naprawde chce dokonać takiej transakcji. Propozycja, choć kusząca, była nierealna – gniady wałach został więc u dziadka. Po kolejnym kubku herbaty dziadek podniósł się, narzekając że jest już stary i nie ma tyle sił co kiedyś a do domu daleko, po czym wskoczył na konia jednym zgrabnym ruchem, odbijając się od ziemi urgą. Urga to rodzaj mongolskiego lassa – długi na około 3 m prosty kij z rzemienną lub sznurkową pętlą na końcu. Na co dzień bywa przydatna do wyłapywania owiec ze stada.
My gramoliliśmy się na nasze konie w bardziej konwencjonalny sposób a one wykorzystywały to podle, ruszając dziarsko do przodu kiedy wisieliśmy dopiero jedną nogą w strzemieniu. Codzienną jazdę zaczynaliśmy jak najwczesniej, aby skorzystać z chłodu poranka zanim zamieni sie w suchy 30-stopniowy upał, wypełniony stepowym pyłem i rojami dokuczliwych owadów. Pobudka następowała o szóstej rano, kiedy na trawie i naszych namiotach leżała jeszce gruba warstwa szronu. Na śniadaniu pojawialiśmy się ubrani w puchowe kurtki i czapki, które zrzucaliśmy z siebie gdzieś pomiędzy owsianką a kawą, bo temperatura powietrza wzrastała gwałtownie z minuty na minutę. Koni dosiadaliśmy ubrani w lekkie koszule lub bluzy a podczas pierwszej przerwy na herbatę upał był już nie do zniesienia. Nigdy też nie było wiadomo, ile czasu spędzimy w siodle. Mongołowie mają dwie definicje odległości: „bardzo daleko” i „nie tak bardzo daleko”. Nie udało nam się odkryć żadnego przelicznika tych określeń.
Tutaj wszystko się zaczęło
Mongolia zajmuje pierwsze miejsce na świecie pod względem ilości koni przypadających na jednego mieszkańca. Oprócz koni domowych, żyją tu jeszcze na wolności ich przodkowie – konie Przewalskiego, czyli takhi. Koniom Przewalskiego groziło wymarcie – w latach czterdziestych XXw. ostatnie egzemplarze żyły już tylko w ogrodach zoologicznych. Dzięki wspólnej akcji Londyńskiego Towarzystwa Zoologicznego i grupy mongolskich naukowców, 9 koni zostało przewiezionych z powrotem do Mongolii i wypuszczonych na teren Parku Narodowego Khustain. Przywrócenie naturze wychowanych w ZOO zwierząt wymagało na początku sporej pomocy ze strony ludzi. Obecnie na terenie Parku żyje kilkaset dzikich koników. Jest to jedyne miejsce, gdzie można je zobaczyć w naturalnym środowisku, na stepie – najlepiej pod wieczor, kiedy stada przychodzą do wodopoju. Obowiązują ścisłe zasady – nie wolno zbliżać się do koni na odległość mniejszą niż 200m, aby nie przyzwyczajać ich do kontaktów z ludźmi. Czuwają nad tym parkowi przewodnicy, którzy potrafią też wiele powiedzieć o tych fascynujących zwierzętach. Na obrzeżach parku wypasają się też stada koni domowych, Zaciekawiło nas, czy nie jest to niebezpieczne dla zachowania czystości gatunku takhi, zwłaszcza, że okoliczni hodowcy bardzo cenią sobie źrebaki-krzyżówki – konie z domieszką krwi takhi są zdrowsze, wytrzymalsze i silniejsze. Okazało się jednak, że dzikie ogiery takhi są o wiele agresywniejsze niż konie domowe i nie dopuszczają do pokrycia swoich klaczy przez intruzów. A gdyby nawet, to potomstwo z takich krzyżówek jest bezpłodne, gdyż są to dwa oddzielne gatunki zwierząt – tak samo jak muły, będące krzyżówką konia i osła, same nie mogą się rozmnażać. Przy zapadającym zmierzchu, zafascynowani obserwowaliśmy kilka małych stadek, śledząc zachowania ogierów pilnujących swego haremu, klaczy przewodniczek, matek i żrebiąt.
•••
Ostatniego dnia jazda była krótsza niż zwykle. Z Tosontsengel wyjechała po nas umówiona furgonetka, którą mieliśmy spotkać po drodze, gdzieś w stepie. Ruszyliśmy galopem, ścigając się z naszymi mongolskimi wranglersami. Gnaliśmy po wszystkim – po stepie, kamienistych rowach wymytych przez wodę, piaszczystych wydmach. Black Arrow parł do przodu i najmądrzejsze co mogłam zrobić, to zupełnie poluzować wodze, aby łatwiej mu było zachować równowagę w razie potknięcia na nierównym terenie. Znany z prędkości siwek Adji został w tyle. Co jakiś czas zwalnialiśmy żeby odpocząć – my, bo konie mogłyby biec dalej. Miałam już naprawdę dość, kiedy zza zakrętu wyłonił się charakterystyczny kształt starej radzieckiej furgonetki.
“Arro, gud” – powiedział z uznaniem Adja, który zdążył już nauczyć się uproszczonej wersji imienia mojego konia – zdziwiony nieco, że ktoś w ogóle nadaje koniom imiona. Po wylewnym pożegnaniu z wierzchowcami i ich mongolskimi opiekunami, zapakowaliśmy się do samochodu. Jeden z wranglersów wskoczył na Black Arrow i puścił się galopem w stronę horyzontu a za nim ruszyło całe stado naszych dzielnych rumaków. Długo jeszcze patrzyliśmy za nimi przez zakurzone okno telepiącej się na wybojach furgonetki.
Aga Karmolińska (Wójkowska), 2010
Tekst ukazał się w miesięcznikach: Koń Polski oraz National Geographic Traveler