Hubertus przez całą zimę
Pamiętam mojego pierwszego Hubertusa, 10 lat temu w niewielkiej szkółce jeździeckiej na Kaszubach. Kilkunastoosobowa grupa znajomych jeżdżących amatorsko w tym samym ośrodku postanowiła zabawić się zgodnie z tradycjami – chociaż nikt z nas nie wiedział zbyt dokładnie, co to są za tradycje. Pamiętam, jak kombinowaliśmy “galowe” stroje: białe czapraki dla koni, białe bryczesy dla nas… Furorę zrobiła koleżanka, która w lumpeksie upolowała czerwoną marynarkę. Inna pożyczyła od przyjaciółki czarny garniturowy frak z jedwabnymi wyłogami. Wyglądaliśmy odświętnie. Przez parę godzin ganialiśmy za naszą instruktorką, która z doczepioną do ramienia kitą odgrywała lisa, trasą, na ktorej przedtem przygotowaliśmy niewielkie przeszkody. Nikt nie pamięta, kto złapał kitę, choć wszyscy pamiętamy świetną zabawę.
Strzemienny z nogami w strzemionach
Dekadę później, w mroźny grudniowy poranek, siedząc w siodle wypijam strzemiennego – pożegnalny kieliszek sherry przed całym dniem jazdy. Przed nami rozciągają się oszronione pola poprzecinane gęstymi żywopłotami – charakterystyczny pejzaż typowej angielskiej wsi. Jesteśmy godzinę drogi od Londynu, a mamy wrażenie jakby nie tylko Londyn, ale cały XXI wiek został gdzieś daleko poza horyzontem. Trzydziestka psów poszczekuje wesoło, konie parskają i rwą się do biegu. Rozlega się głos trąbki – zaczyna się polowanie!
W Anglii “Hubertus” trwa całą zimę. Formalny sezon polowań na lisa zaczyna się wraz z początkiem listopada (od świętego Huberta) a kończy na świętego Patryka, czyli w marcu. Przygotowania do polowań mają początek się już we wrześniu, kiedy rozpoczyna się szkolenie młodych psów myśliwskich (cubbing season). To również trening dla koni i jeźdźców przed właściwym, formalnym sezonem. Polowania są wtedy krótsze i mnie forsowne, a dress code – czyli obowiązujący strój – nieco mniej restrykcyjny. Od oficjalnego otwarcia sezonu nie ma już żadnych wymówek – wszyscy jeźdźcy muszą być odpowiednio ubrani, psy wytresowane a konie przygotowane do całodziennego wysiłku. W Anglii nikt nie doczepia sobie lisiej kity – “lisem” jest lis we własnej osobie.
Dobry hunter na wagę złota
Właściwie każdy może przyłączyć się do polowania. Warunek? Własny lub wynajęty koń, dobre umiejętności jeździeckie, odpowiedni strój i zachowanie oraz wpłata “czapkowego”, czyli składki za udział w polowaniu, która pozwala zorganizować całą imprezę. Najdroższym przedsięwzięciem jest wynajem konia – o dobrego huntera nie jest łatwo, więc właściciele wysoko je cenią. Rumak, na którym jadę, odbywa 30-40 polowań rocznie od prawie 15 lat. Taki koń to skarb – skacze przez wszystko, niczego się nie boi, mało co jest go w stanie wyprowadzić z równowagi. Przez cały dzisiejszy dzień ten jasnogniady niewielki konik należy do mnie. Polowanie trwa czasem 5-6 godzin, często kończy się dopiero wraz z zapadnięciem zmroku. Mimo, że co jakiś czas konie mają szanse odpocząć kiedy psy przeczesują zarośla w poszukiwaniu lisa, to jednak cała impreza odbywa się w dużym tempie – najczęściej używanym chodem jest galop. Kto nie daje rady albo jest zmęczony, może odłączyć się w dowolnym momencie i wrócić do domu. Kto nie jest w stanie przeskoczyć rowu lub płotu, szuka objazdu na własną rękę. Do dobrego tonu należy dotrzymanie mu towarzystwa przez jakiegokolwiek innego jeźdźca, żeby samotny koń nie panikował widząc oddalającą się resztę. Ale ani master, ani sfora nie czeka na maruderów. Dlatego dobrze mieć odważnego konia, ktory chętnie idzie do przodu i nie odmawia skoków.
W czasie sezonu w każdym towarzystwie łowieckim odbywają się 2-3 polowania tygodniowo. Towarzystwa łowieckie to na ogół zgrupowania lokalnych farmerów i właścicieli ziemskich. To po ich terenach – na co dzień niedostępnych – jedzie polowanie. Nawet w gęsto zaludnionych obszarach południowej Anglii, zdarza się wtedy jeździć przez cały dzień po polach, nie przecinając żadnej publicznej drogi – atrakcja nieosiągalna dla zwykłych jeźdźców, którzy muszą poruszać się ściśle wyznaczonymi ścieżkami. Wielki odsetek mieszkańców angielskiej wsi jeździ konno i bierze udział w polowaniach. Jest to nie tylko ulubiona rozrywka i forma życia towarzyskiego ale też istotny element angielskiej kultury i narodowego dziedzictwa.
Pierwsze polowania na lisa w dzisiejszej formie miały miejsce w Anglii w już XVI wieku. Choć sport ten nie ograniczał się terytorialnie jedynie do Wielkiej Brytanii, to właśnie Anglicy rozsławili go na całym świecie. Gdziekolwiek podbijali nowe terytorium, zaszczepiali, obok innych tradycji, zwyczaj polowania ze sforą. Stare ryciny z jeźdźcami w czerwonych marynarkach, skaczącymi przez rowy i płoty w towarzystwie stada łaciatych psów, większości z nas kojarzą się z powieściami Jane Austen, rozgrywającymi się gdzieś na przełomie XVIII i XIX wieku, ale taki obrazek można spotkać na Wyspach Brytyjskich na żywo do dzisiejszego dnia.
Nie każdemu wolno nosić czerwony płaszcz
Na polowaniach w Anglii czerwony kolor marynarki, zwanej tutaj płaszczem myśliwskim (hunting coat) zarezerwowany jest dla funkcyjnych, czyli masterów, których jest co najmniej kilku i każdy ma inne zadanie. Obowiązującym strojem całej reszty uczestników jest czarna marynarka (panie mogą również nosić granatową), beżowe lub kremowe bryczesy, czarne oficerki, biała lub kremowa koszula i czarny toczek albo cylinder. Pod szyją biały albo kremowy plastron (najlepiej jedwabny) spięty złotą spinką. Sposób wiązania plastronu jest dokładnie określony, a używanie gotowych, fabrycznie zawiązanych, jakie często stosuje się na zawodach jeździeckich – uważane za bardzo nieeleganckie. Tak samo źle widziane jest występowanie w zwykłej marynarce jeździeckiej jakiej zazwyczaj używa się na zawodach skokowych, choć różni się ona od myśliwskiej jedynie szczegółami i rodzajem materiału. Hunting coat uszyty jest z bardzo grubego sukna, chroniącego przed zimnem i wiatrem podczas wielu godzin jazdy i podbity wełnianą podszewką. Wszystko ma tu znaczenie – nawet ilość i rodzaj guzików stanowi kod towarzyski. Niedozwolone jest dopinanie żadnych ozdób do płaszcza myśliwskiego, również złota spinka przy plastronie powinna być jak najskromniejsza i przypięta zawsze poziomo. Masterzy noszą też specyficzny bat myśliwski, który stał się symbolem polowań ze sforą: krótka sztywna laseczka zakończona z jednej strony zagiętą rączką a z drugiej długim, prawie dwumetrowym rzemieniem. Bat służy do kontrolowania sfory a nie wierzchowca – psy nie powinny podchodzić do spuszczonego ku ziemi rzemienia, dzięki czemu unikają przypadkowego kopnięcia przez konia. Zagięta rączka bata myśliwskiego, na ogół wykonana z rzeźbionego rogu okutego srebrem, pomocna jest przy otwieraniu i zamykaniu furtek. Taki bat może nosić nie tylko master, ale każdy z uczestników polowania pod warunkiem, że wie jak go używać oraz że jego koń jest do tego przyzwyczajony. Inne baty są niemile widziane. Wolno natomiast używać ostróg.
Konie powinny być ogolone w całości lub częściowo, grzywy ostrzyżone na krótko lub zaplecione w koreczki, ogony – najlepiej jeśli są ciasno zaplecione w krótki kikut, tak jak noszą kuce do polo. Rząd koński w czarnym lub ciemnobrązowym kolorze, prosty i pozbawiony ozdób, wodze z wytokiem, jak najmniej rzucający się w oczy czaprak – najlepiej ciemny i wycięty na kształt siodła.
Strój myśliwski, prawie niezmieniony od pokoleń jest istotnym elementem tradycji i towarzystwa łowieckie bardzo dbają o jego utrzymanie. W Anglii istnieją specjalistyczne sklepy oferujące elementy takiego stroju: od marynarek po spinki do plastronu, a także wyspecjalizowani krawcy, u których za niebagatelną sumę można zamówić hunting coat szyty na miarę.
Polska wódka robi furorę
Mimo porannej godziny wypijam więc ten ostatni kieliszek sherry, przyniesiony na tacy wraz z maleńkimi gorącymi przekąskami: kiełbaskami i pasztecikami. Będziemy jeździć do zmroku, strój myśliwski nie przewiduje sakwy na kanapki a etykieta – przerwy na posiłek. Jedyny prowiant, jaki wszyscy zabierają ze sobą, to alkohol w piersiówce, zwanej tutaj “biodrówką” (hip flask). Na ogół jest to sherry albo sloe gin (nalewka z gżinu i owoców tarniny), jednak w naszym przypadku zawartość piersiówki stanowi polska wódka na miodzie, czyli krupnik, który robi furorę już przy pierwszym postoju, kiedy to wymieniamy się piersiówkami, oczywiście pozostając w siodłach. Już po pierwszej godzinie czuję zmęczenie i nie wyobrażam sobie, jak dotrwam do końca. Galopujemy wzdłuż pól i małych zagajników, przeskakujemy przez rowy i przedzieramy się przez gęste żywopłoty. Gdy powoli zaczyna zapadać zmrok nie mogę uwierzyć, że czas tak szybko zleciał. Do farmy, gdzie zaczynaliśmy jazdę ponad 5 godzin temu, docieramy w prawie zupełnych ciemnościach.
Zmęczona i pochlapana błotem od stóp do głów a jednocześnie odprężona i radosna, obiema rękami podpisuję się pod słowami Wilhelma Müselera:
Żadna inna gałąź sportu jeździeckiego nie wzbudza takiego entuzjazmu do jeździectwa, jak polowanie par force. Kto choć raz miał możność uczestnictwa na własnym koniu w polowaniu ze sforą, ten nigdy w życiu nie zapomni doznanej przyjemności.
(…) Uprawiając ten sport nikt nie jest nastawiony na konkurencję zawodniczą, wyczyny i rekordy; nie ma tu zawiści ani chęci przysporzenia sobie korzyści. Sport ten zawsze – w całym znaczeniu tego słowa – był i jest sportem dżentelmenów. (Wilhelm Müseler, Nauka jazdy konnej)
Aga Karmolińska (Wójkowska), listopad 2010
Tekst opublikowny w miesięczniku Koń Polski