Gdzie kondor z nagłym krzykiem…
Chilijski urzędnik służby granicznej przygląda się nam z zakłopotaniem. Bezradnie kartkuje paszporty, nie bardzo wiedząc co z nami zrobić. Argentyńsko-chilijskie przejście graniczne Paso Leon służy miejscowym gauchom, turyści pojawiają się tu rzadko, a Polaków w ogóle nikt nie pamięta – może powinniśmy na przykład mieć wizy? Po chwili wahania urzędnik wbija nam w paszporty pieczątki i uśmiecha się życzliwie. Za tydzień okaże się, że powinien był wypełnić i podstemplować cały zestaw dokumentów, potrzebnych potem przy opuszczaniu Chile, co zaoszczędziłoby nieco stresu w powrotnej drodze. Ale o powrotnej drodze nikt teraz nie myśli. Zanim to nastąpi, czeka nas wyczerpująca podróż konno przez Andy. Tymczasem dzisiaj jest nasz szósty dzień w siodle.
Konną wędrówkę rozpoczęliśmy w argentyńskiej Patagonii,
w niewielkiej wiosce Cuyin Manzano, składającej się z kilkunastu małych domków rozsianych wzdłuż górskiej rzeki. Tam spotkaliśmy nasze rumaki, o wdzięcznie brzmiących imionach: Chiquitita, Malapata, Nono i Mariano. Tam poznaliśmy naszego pierwszego przewodnika, Pabla.
Pablo to typowy gaucho, który na co dzień zajmuje się hodowlą koni i bydła. Cała jego powierzchowność jest jak z ilustracji: sprana drelichowa koszula, skórzane jeździeckie czapsy, kapelusz z szerokim rondem, a na plecach za pasem zatknięty długi nóż zrobiony z wojskowego bagnetu oprawionego w rogową rękojeść. Do tego podkręcony wąs, czarne brwi i szeroki uśmiech. Można by pomyśleć, że to sztuczny wytwór na potrzeby turystów – coś w rodzaju białego misia na Krupówkach – ale wystarczy spojrzeć na resztę okolicznych mieszkańców, żeby porzucić podobne wątpliwości: wszyscy noszą się w podobnym stylu. Przy swoim wyglądzie twardziela, Pablo ma w sobie delikatność, widoczną w trosce o nas i w dbałości o konie. Zna każdy kamień na drodze, pokazuje nam ślady zwierząt, ciekawe rośliny, opowiada miejscowe legendy, tłumaczone z hiszpańskiego na angielski przez naszą argentyńską opiekunkę i przewodniczkę, Marisę. Szybko zresztą wyszło na jaw, że angielski Marisy ma bardzo ograniczony zakres i często nasze rozmowy przypominały dialogi z Manuelem z serialu Hotel Zacisze. Marisa miała prostą zasadę: kiedy nie rozumiała zadanego jej pytania, odpowiadała z reguły: „Si, no problem!”, nie mając pojęcia czego dotyczy rozmowa: „Marisa, gdzie dziś nocujemy?” – „Si, no problem!”.
Konie zostały nam przydzielone i mogliśmy spakować nasze rzeczy w juki przytroczone do siodeł. Zmieściło się tylko to, co naprawdę niezbędne: śpiwory, ciepłe polary, kurtki przeciwdeszczowe, krem z silnym filtrem UV – pogoda w Patagonii jest nieprzewidywalna. Zaczęliśmy się wspinać w górę, z początku w suchym, rosohatym lesie, mijając skromne gospodarstwa, domy sklecone z krzywych desek z dziećmi przylepionymi do płotów i obserwującymi nas bacznie, bo obcy w tej dolinie to ciągle jeszcze rzadkie zjawisko. Wkrótce wyjechaliśmy z lasu, spotykając już tylko pasące się na stokach gór krowy lub konie. Przez cztery dni wędrowania w okolicach Cuyin Manzano poza wsią spotkaliśmy tylko jednego człowieka – samotnego gaucho, który wyjechał w góry na polowanie.
Byliśmy sami.
Nasz pierwszy nocleg wypadł na wysokości 1500 mnpm, w pasterskiej kolibie – zbitej z desek szopie, w której na prowizorycznych pryczach mogły spać 4 osoby. Nasi przewodnicy, jak przystało na prawdziwych gauchów, spali na zewnątrz, wymościwszy sobie posłania owczymi skórami zdjętymi z siodeł. Na kolację zjedliśmy połówkę koźlęcia, którą Marisa wiozła przez cały dzień przytroczoną do siodła, a którą Pablo upiekł potem przy ognisku w typowy argentyński sposób – nadzianą na kij wbity w ziemię pod kątem do ogniska. Jedyna przyprawa, jakiej używają gauchowie, to sól, ale mięso smakowało wybornie. Grzaliśmy się przy ogniu, bo noce w górach są zimne – mimo że za dnia doskwierał nam upał, po zmroku temperatura spadła do kilku stopni. Wokół zalegała cisza, przerywana tylko parskaniem koni lub krótkimi szczeknięciami któregoś z psów, nad nami niebo upstrzone milionami gwiazd – zamiast Gwiazdy Polarnej świecił nam Krzyż Południa.
Przez następne dni wspinaliśmy się na koniach wysoko na szczyty gór i schodziliśmy stromymi ścieżkami w doliny. Mieliśmy bezgraniczne zaufanie do naszych wierzchowców, one same najlepiej potrafiły ocenić, gdzie postawić nogę, żeby nie obsunąć się wraz z lawiną zwietrzałych kamieni. Piach i pył wciskał się wszędzie, niesiony wiatrem. Wkrótce pokrył nas grubą warstwą i wszystkie ubrania mieliśmy w jednakowym, beżowym kolorze. Pył zgrzytał w zębach, łzawiły oczy, puchły wysuszone twarze. Ślady codziennej wędrówki zmywaliśmy wieczorami w lodowatych górskich potokach.
Na chilijsko-argentyńskiej granicy
czekał na nas nowy przewodnik, Carloncho, wraz z synem, kompletem świeżych koni i dwoma jucznymi mułami. Nasze pakunki, których główną część stanowiła żywność na następne 5 dni, załadowaliśmy na muła. Drugi muł obarczony został zakupami Carloncha. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że najbliższy sklep, gdzie Carloncho może zrobić zakupy, znajduje się w Argentynie – więc wyjazd na granicę po turystów był dla niego okazją do uzupełnienia domowych zapasów wszystkiego tego, czego nie da się wyprodukować samemu na farmie.
Kamienista droga skończyła się po argentyńskiej stronie, dalej wiodła już tylko wąska ścieżka przez góry. Po wiszącym na linach chybotliwym mosteczku przejechaliśmy na drugi brzeg Rio Manso i za chwilę wylądowaliśmy na leśnej polanie, w skromnej służbówce chilijskiej straży granicznej – tam właśnie powodując zakłopotanie urzędnika.
Tymczasem z podstemplowanymi paszportami i najlepszymi życzeniami na drogę opuszczamy posterunek i ruszamy dalej. Po wjechaniu do lasu zaczynamy coraz wyraźniej odczuwać zmianę klimatu. Andy dzielą Patagonię z północy na południe na dwie części i podział ten pokrywa się z granicą administracyjną między Chile i Argentyną, przebiegającą po szczytach głównego grzbietu Andów, zwanego Cordillerą. Ale jest to również podział na dwa typy klimatu: morski i kontynentalny. Rozpędzony nad Pacyfikiem wiatr uderza w stoki Andów i zrzuca nagromadzoną nad oceanem wilgoć w postaci ulewnych deszczów po chilijskiej stronie gór. Przekraczając Andy, wieje dalej równie silny ale już pozbawiony wilgoci, pozostawiając argentyńską część Patagonii w formie suchego stepu. 30 kilometrów odległości pomiędzy argentyńskim miastem Bariloche a chilijskim Puerto Varas oznacza totalną zmianę pogody, inny krajobraz i zupełnie inną roślinność.
Już dawno zniknęły charakterystyczne suche krzaki, coraz więcej na naszej trasie paproci z liśćmi wielkimi jak wrota, wysokich na kilka metrów bambusowatych traw, zupełnie innych kwiatów. Im dłużej jedziemy, tym różnice stają się bardziej widoczne. W powietrzu czuć wilgoć, jest duszno, zaczyna robić się parno. Las pełen jest głosów ptaków i omszałej zieleni.
Droga robi się coraz cięższa.
Wąska ścieżka przebiega piaszczystymi rowami głębokimi czasem na kilka metrów a szerokimi tylko na tyle by pomieścić konia z jeźdźcem. Szorujemy kolanami i butami po pionowych ścianach. Bywa stromo, co chwilę jedziemy ostro w dół lub do góry. Podłoże jest mokre, mimo że nie padało od 10 dni. Podczas ulewnego deszczu ścieżka staje się nieprzejezdna – płyną nią kaskady wody. Przekraczamy kilka potoków po prowizorycznych drewnianych kładkach albo w bród.
Carloncho prowadzi pochód, na końcu jedzie mały Jose, który pilnuje porządku całej karawany, a głównie tego, żeby muły nie ociągały się i nie zaczynały obskubywać gałęzi zamiast dziarsko maszerować naprzód. Jose ma 12 lat i jest bardzo dumny z tego, że zaczął pracować z ojcem jako gaucho i przewodnik. To oznacza, że stał się prawdziwym mężczyzną, pomaganie matce w gospodarstwie zostało dla młodszego brata. Jose bardzo się stara, nigdy nie narzeka i we wszystkim słucha ojca, który jest dla niego alfą, omegą i wzorem do naśladowania. Carloncho zaś jest dumny z syna – wie, że może na Josem polegać.
Carloncho popędza nas – do zmierzchu niedaleko, a w lesie słychać pumę. Co prawda jesteśmy dla niej zbyt dużym łupem, ale nikomu nie zależy na bezpośrednim spotkaniu. Dojeżdżamy do miejsca naszego biwaku: malowniczo położona nad rzeką polana, z drewnianymi ławami i prowizorycznym stołem przy ognisku. Gauchowie urządzili to miejsce na swoje potrzeby: biwakują tu zarówno z turystami, których przeprowadzają przez góry, jak i sami, kiedy jadą konno do granicy – na przykład odwieźć dzieci do szkoły. Chilijska szkoła na granicy w Paso Leon ma sześciu uczniów, wszystkich pochodzących z kilku farm położonych głęboko w górach. Dzieci jadą do szkoły przez dwa dni konno, zostają tam na cały rok szkolny, wracając do domu tylko na zimowe ferie i na wakacje. Szkoła jest biedna – nie ma pomocy naukowych ani zabawek a jedyny nauczyciel nie przejmuje się za zbytnio swoją rolą i często znika na dłuższe okresy czasu.
Rozbijamy nasz namiocik i rozpalamy ognisko. Myjemy się w lodowatej rzece, jemy ciepłą kolację – pieczoną na ognisku kiełbasę, popijaną argentyńskim winem, którego spory zapas niesie jeden z naszych mułów. Zasypiamy – my w namiocie, gauchowie pod gołym niebem – a towarzyszący nam pies, Pionero, stanowi system wczesnego ostrzegania, w razie gdyby jakieś dzikie zwierzę próbowało się zakraść do obozowiska. Konie i muły mają całą noc, żeby najeść się soczystej trawy i uzupełnić siły na następny dzień.
Po śniadaniu i po mate – argentyńskiej ziołowej herbacie – Carloncho zabiera nas na króciutką pieszą wycieczkę, żeby pokazać nam naskalne rysunki żyjących tu kiedyś Indian. Wspinamy się stromo pod górę, gdy nieomal spod naszych nóg zrywa się kondor. Znalazł trupa cielaka, zabitego przez pumę i właśnie przerwaliśmy mu posiłek. Bydło i owce z okolicznych farm często padają ofiarą pum, pasąc się na górskich polanach. Trup wygląda świeżo, wokół ślady pazurów – czyżby to wczorajsze polowanie?
Wieczorem dojeżdżamy do farmy Carloncha
położonej na brzegu górskiego jeziora. Niewielki drewniany domek zaskakuje nas swoją skromnością. Od wewnątrz wybity ceratą i dyktą, aby porywiste patagońskie wiatry nie przewiewały go na wylot przez szpary w krzywych deskach. Wybudować drewniany dom bez elektrycznych narzędzi nie jest trudno, kiedy ma się gotowy materiał – deski i belki, ale jeśli trzeba je wyciąć ręcznie z pni drzew przytarganych z lasu… sprawa nie wygląda już tak różowo. Każda deska, każdy gont musiał być zrobiony na miejscu – przecież nie prowadzi tutaj żadna droga dojazdowa, a nie da się przytransportować drewna na budowę domu na grzbiecie muła. Okienka domu są niewielkie, aby małe szybki miały jakąkolwiek szansę dotrzeć tu w końskich jukach przez strome wąwozy górskie. Kuchenny piec to jedyne źródło ogrzewania, bieżąca woda płynie… w pobliskim strumieniu, a wieczorny mrok rozświetla naftowa (lub gazowa – tu też sięga postęp!) lampa. Tylko widok królewski: leżące w dole jezioro, okolone lesistymi wzgórzami… Ale jeśli komuś z mieszkańców tej pięknej doliny przytrafi się gwałtowna choroba, wypadek lub inne nieszczęście, dwa dni konnej jazdy dzielą go od najbliższego telefonu, radiostacji, drogi dojazdowej lub lądowiska helikopterów. Nawet komórki nie mają tu zasięgu.
Carloncho zbudował ten dom 17 lat temu, kiedy ożenił się z 16-letnią wówczas Margaritą. Wychowali tu czwórkę synów i są naprawdę szczęśliwą, kochającą się rodziną. Aby urodzić synów, Margarita jechała do szpitala odpowiednio wcześniej przed domniemanym terminem porodu, bo górską trasę do najbliższej drogi musiała pokonywać w siodle. Tylko Jose się pospieszył z przyjściem na świat. W dziewiątym miesiącu ciąży Margarita jechała dwa dni konno ciężkim górskim szlakiem na przejście graniczne w Paso Leon, czując, że w każdej chwili może rozpocząć się poród. Stamtąd zdążył zabrać ją do szpitala helikopter. Może dlatego Jose jeździ konno tak jakby urodził się w siodle.
Rozbijamy namiot na pastwisku dla młodych cieląt, które obserwują nas bacznie z bezpiecznej odległości. Poznajemy żonę gospodarza, Margaritę i młodszego brata Josego, 10-letniego Juana. Dzieci nie odstępują nas na krok, zwracają się do nas „ciociu” i „wujku”. Najbardziej zafascynowane są aparatem cyfrowym, a właściwie tym, że zrobione zdjęcie można obejrzeć od razu na wyświetlaczu. Robią wszystko, żeby pstryknąć im fotkę. Do późnej nocy siedzimy przy kolacji – my opowiadamy o naszych koniach, Carloncho o nowym domu, ktory zaczął budować – Marisa wychodzi z siebie, żeby to wszystko przetłumaczyć. Spędzamy następny dzień na farmie – koniom przyda się odpoczynek, przed nami najtrudniejsze dwa dni drogi. Wszystko musi być perfekcyjnie przygotowane, na tym odcinku nie ma miejsca na niepotrzebne ryzyko. Wierzchowce dostają nowe podkowy. Carloncho zabija jagnię, które będziemy jeść na następne dwa obiady w górach. Margarita piecze chleby, które zabierzemy ze sobą. Tymczasem Jose i Juan oprowadzają nas po gospodarstwie, z dumą prezentując swoje zwierzęta – psy, cielaki, nowego źrebaka. Pokazują swoje własnoręcznie wykonane wędki – stare puszki po konserwach, z okręconą wokół żyłką. Poza tym dzieci nie mają właściwie zabawek. Z oczywistych przyczyn nie mają również komputera ani telewizora. Jednak nigdy się nie nudzą, zawsze potrafią znaleźć sobie zajęcie. Nie marudzą, nie narzekają, cały czas są pogodne i uśmiechnięte. Największą przyjemność czerpią z bycia razem, całą rodziną.
Rodzina Carloncha
wywarła na nas wielkie wrażenie. Są kolejnym dowodem na to, że szczęście nie musi chodzić tą samą drogą co dostatek. Nie rozpieszczani przez życie, potrafią cieszyć się drobiazgami, szanować się nawzajem, ich pogoda ducha jest zaraźliwa. Więzy rodzinne są tu najważniejsze, a współżycie z sąsiadami opiera się na systemie wyświadczania sobie przysług i udzielania pomocy. Mają w sobie to, co wielu z nas straciło w pogoni za pieniędzmi, dobrami materialnymi, modą… W rodzinie Carloncha spodnie nosi się do momentu, kiedy dają się jeszcze łatać. I nikt się tego nie wstydzi.
Poranek wita nas zmienną pogodą – krótkie ulewy przeplatają się ze słońcem. Pakujemy bagaże na muła – teraz pojedzie z nami już tylko jeden. Na jeden dzień dołącza do nas Margarita i najstarszy syn, 16-letni Victor. Odcinkiem trasy, który czeka nas dzisiaj, od miesiąca nikt nie jechał, a to oznacza że wąska ścieżka zarosła kompletnie i stała się nieprzejezdna. Trzeba będzie maczetami przeciąć drogę, więc liczy się każda para rąk.
Gauchowie zakładają odpowiednie stroje: na nogi czapsy zrobione z owczych futer przywiązanych sznurkami do paska od spodni – świetne zabezpieczenie przed zimnem i deszczem, na grzbiety szare wełniane poncza utkane przez Margaritę, na głowy kapelusze zszerokim rondem. Wypoczęte konie rwą się do galopu, nawet muł zdaje się być bardziej dziarski. Wjeżdżamy do lasu. Pomiędzy omszałymi drzewami biegnie wąska ścieżka, co chwilę prowadząc stromo w górę lub w dół. Roślinność staje się coraz gęstsza, drogę zagradzają zdrewniałe łodygi bambusowatych traw. Wysokie na kilka metrów, są sztywne i twarde – jedyny sposób aby pomiedzy nimi przejechać, to wyciąć sobie drogę. Carloncho, Margarita i Victor co chwilę ostro pracują maczetami. Na stromej ścieżce podłoże utworzone jest z błotnistej ziemi, korzeni drzew i głazów – często konie muszą wskoczyć na wysoki próg lub zeskoczyć z niego w dół. Prowadzone na luźnej wodzy, właściwie to one decydują w jaki sposób pokonają przeszkodę – czy małymi ostrożnymi krokami, czy jednym susem. Szybko orientujemy się, że są w tym zupełnie nieprzewidywalne – ale to przecież one wiedzą najlepiej, ta trasa to dla nich „chleb powszedni”. Dają z siebie wszystko, chociaż pogoda im tylko utrudnia – jest coraz bardziej ślisko, ścieżka pokrywa się grubą warstwą błota, zdradliwie głębokiego w najmniej spodziewanych miejscach. Czasem musimy zsiąść na ziemię, żeby ułatwić im pokonanie najtrudniejszych przeszkód. Toniemy wtedy po kostki w błotnistej mazi. Moje buty, nadwerężone mocno przez ocieranie się o drzewa, krzaki i ściany wąskich piaszczystych wąwozów, kompletnie przemokły i czuję, jak odklejają się w nich podeszwy.
Zmęczeni, zmarznięci, mokrzy i uwalani błotem,
wieczorem dojeżdżamy na niewielką polanę. Stoi tam stara pasterska koliba, zniszczona, dziurawa i od dawna używana tylko przez ptaki, które uwiły sobie gniazda pod jej dachem. Na brzegu polany, pod chroniącymi od deszczu rozłożystymi gałęziami drzew rozpalamy ognisko i pieczemy połówkę jagnięcia. Rzucamy się na mięso jak dzikie zwierzęta, kości zjada nasz pies, nie zostawiając nawet najmniejszej drobinki. Podeszwy moich butów odkleiły się zupełnie – pomogłam im w tym trochę, trzymając nogi blisko ognia dla ogrzania i wysuszenia. Nie mam żadnych innych na zmianę – przywiązuję więc podeszwy sznurkiem i moje buty wyglądają, jakbym je odebrała ubogiemu mieszkańcowi dziewiętnastowiecznej pańszczyźnianej wsi. Deszcz nie przestaje siąpić, dziś nawet gauchowie nie palą się do spania pod gołym niebem – wszyscy nocujemy w kolibie. Jeszcze tylko karkołomne mycie w rzece przy świetle czołowej latarki, ale ograniczamy je do niezbędnego minimum.
Chciałabym móc powiedzieć, że nad ranem obudziło mnie natarczywe śpiewanie ptaka, który miał gniazdo pod dachem koliby i zaczął swoj koncert o świcie. Ale nie – jeszcze przed nim obudził mnie chłód. Śpimy opatuleni nieomal we wszytko, co mamy ze sobą, nie ma już czego na siebie założyć. Znajduję jeszcze dodatkową parę skarpet, ubieram, ale niewiele pomagają. Od świtu właściwie już tylko nerwowo drzemiemy, usiłując pozwijać się w ciasne kłębki, żeby zachować ciepło. To najzimniejsza noc w ciągu całego rajdu, na wzgórzach nad nami spadł świeży śnieg. Natychmiast po wstaniu rozpalamy ognisko, żeby się ogrzać i zagotować herbatę, ale w drogę ruszamy ciągle jeszcze przemarznięci.
Deszczowy las jest mokry, zimny i ciemny.
Do podłoża dociera niewiele światła. Dzisiaj błoto jest jeszcze głębsze. Coraz częściej musimy zsiadać ze zmęczonych koni. Tymczasem to najdłuższy dzień jazdy – wyczerpanie odczuwają nie tylko nasze konie ale i my sami. Pojawiają się pierwsze oznaki zbliżającej się cywilizacji – najpierw spotykamy kilku pieszych turystów, pod wieczór grupę jeźdźców.
Carloncho musi zajechać do mijanego po drodze samotnego gospodarstwa, żeby zostawić na kilka dni psa – na czas kiedy po skończeniu rajdu wraz z Josem pojadą razem z nami do miasta, Puerto Varas. Jose bardzo cieszy się na tę wizytę, bo choć jest to najbliżej położone miasteczko, nigdy tam jeszcze nie był. Mimo, że ma już 12 lat, Jose był w mieście tylko raz, w Argentyńskim Bariloche. Carloncho bywa w Puerto Varas raz na parę lat, a że nazbierało się trochę formalności do załatwienia, postanowił skorzystać z nadarzającj się okazji i zabrać się do miasta razem z nami. Dla Josego ten wyjazd jest zasłużoną nagrodą za pomoc ojcu w pracy.
Tymczasem jedziemy powoli drogą, a Jose i Carloncho dogonią nas wkrótce. Pochód prowadzi Marisa, która dostała dokładne, wydaje się że proste, instrukcje. Ale wkrótce konie Marisy i Andrzeja zapadają się w błoto tak głęboko, że zaczyna to wyglądać niebezpiecznie. Po dalszych 200 metrach staje się jasne, że pomyliliśmy drogę. Robiąc kolejny krok, klacz Andrzeja wpada w bagno i nagle zapada się w czarnej mazi po brzuch. W panice szarpie się i przewraca na bok razem z Andrzejem, który szczęśliwie ląduje już na twardym podłożu. Kobyle udaje się złapać grunt pod przednimi nogami i wygramolić z lepkiego błota, dysząc ciężko. Na szczęście ani Andrzejowi, ani koniowi nic się nie stało, oboje są tylko trochę przestraszeni i poobijani. Decydujemy się zawrócić. Wystarczy że Carloncho zostawił nas na kwadrans, a natychmiast wpadliśmy w bagno! Bez niego nigdy nie przejechalibyśmy tej trasy, zgubilibyśmy się bezpowrotnie już na samym początku.
Jedziemy jeszcze kilka godzin, zanim udaje nam się znaleźć miejsce na biwak. Przeskakujemy przez zwalone drzewo zagradzające drogę do zielonej polany, gdzie rozkładamy nasze obozowisko. Nie ma tu koliby, dziś znów śpimy w namiocie, a Carloncho, Jose i Marisa pod gołym niebem. Pieczemy drugi kawał jagnięcia, otwieramy ostatnią butelkę wina. Wieczór nie jest zbyt zimny, deszcz przestał padać, więc fundujemy sobie dokładne mycie w rzece, nieco tylko szczękając zębami. O poranku świat ukazuje się nam baśniowo: czyste błękitne niebo, zieleń spowita w delikatną koronkę rosy rozświetloną złotym światłem słońca, drzemiące spokojnie na polanie konie. Po dwóch godzinach lekkiej jazdy przekraczamy dziurawy drewniany mostek, przewieszony nad dość szeroką rzeką. Za mostkiem stoi zaparkowany samochód – tu zaczyna się wąska, szutrowa droga prowadząca do wioski Cochamo i dalej w stronę cywilizacji.
Skręcamy do najbliższej chałupy, zsiadamy z koni, witamy się z gospodarzem. Zdejmujemy sakwy, siodła i bagaże – nasze konie dostaną tu 5 dni wypoczynku na pastwisku, zanim ruszą w powrotną drogę – Carloncho odbierze je, wracając z Puerto Varas. Patrzymy za nimi, jak uwolnione od ekwipunku i jeźdźców wbiegają na zieloną łąkę i… trochę nam żal, że już dojechaliśmy na miejsce.
Carloncho powiedział nam, że za kilka lat zostanie zbudowany brakujący odcinek drogi, łączący Cochamo z Paso Leon. To dobra perspektywa dla mieszkańców tych gór – ich życie stanie się dużo łatwiejsze. I chyba tylko tacy jak my z sentymentem będą wspominać czasy, kiedy do pokonania Cordillery potrzeba było dobrego konia i pełnych czterech dni w siodle.
Aga Karmolińska (Wójkowska), 2007
Tekst opublikowany w miesięczniku Koń Polski