Madagaskar: historia pewnej miłości
W dziesięć koni wjechaliśmy na most kolejowy i szliśmy stępem między szynami. Podkowy dzwoniły o wysokie metalowe podkłady. Po bokach nie było barierek, most był niewiele szerszy niż tory, a poniżej – dużo poniżej – złowieszczo lśniła czarna tafla wody.
“Jeśli z tyłu nadjedzie pociąg – galopujcie. Jeśli nadjedzie od przodu – skaczcie do wody” – powiedział przewodnik. Kiedy już wszyscy bezpiecznie dotarliśmy na drugą stronę dość szerokiego kanału i zaczęliśmy oddalać się od torów, przejechał pociąg.
Oczywiście, nikt z nas nie skoczyłby z mostu. Nikt też nie zacząłby galopować po torach – byłyby to samobójcze misje. Przewodnik powiedział o skakaniu z mostu w sposób nie budzący wątpliwości, że to żart. Pociągi co prawda nie jeżdżą według żadnego rozkładu i nie da się zaplanować przejazdu tak, aby z pewnością ich uniknąć, ale rozwijana przez nie prędkość zbliżona jest do prędkości piechura. Gdybyśmy więc, będąc na moście zobaczyli nadjeżdżający pociąg, zdążylibyśmy dotrzeć do któregoś brzegu zanim ten dojechałby do nas. A jak nie, to by się zatrzymał, w końcu wszyscy ludzie z wioski tamtędy chodzą, jest to najkrótsza droga łącząca wybrzeże z resztą lądu. A raczej z resztą wyspy, bowiem rzecz miała miejsce na Madagaskarze.
Skąd się wzięły konie na Madagaskarze
Na Madagaskarze prawie nie ma koni. Według naszego gospodarza i przewodnika Andre, na całej, liczącej 25 milionów mieszkańców wyspie, jest ich około 400-450 sztuk. Z tego 40 należy do Andre. Swojego pierwszego konia Andre spotkał u wuja, będąc jeszcze dzieckiem. Tam nauczył się jeździć i zakochał się w koniarstwie. Kiedy dorósł i został farmerem, właścicielem kilkusethektarowego gospodarstwa w centralnej części Madagaskaru, zaczął kupować własne wierzchowce. Oferta miejscowych hodowców nie dawała jednak zbyt dużego wyboru. Cichym marzeniem Andre było prowadzenie turystyki konnej po swoim ukochanym Madagaskarze, który pragnął pokazywać gościom od tej nieznanej strony, z dala od hoteli i ośrodków turystycznych. Brakowało tylko… odpowiedniej ilości i jakości wierzchowców.
1000 km dalej, na Oceanie Indyjskim, leży Mauritius – niewielka wyspa będąca celem ekskluzywnych wyjazdów wakacyjnych. Jedną z atrakcji stolicy wyspy, Port Louis, jest tor wyścigów konnych Champ de Mars – otwarty w 1812 roku, najstarszy na półkuli południowej tor wyścigowy koni pełnej krwi i drugi najstarszy na świecie. Wyścigi konne stały się najpopularniejszą formą rozrywki mieszkańców Mauritiusa. Żaden sport nie wywołuje takich emocji i nie przyciąga takiej publiczności: rekordem było 100 tysięcy widzów podczas Maiden Cup w 1984 roku. To dużo, szczególnie jak na wyspę, która liczy tylko nieco ponad milion mieszkańców. Gonitwy odbywają się regularnie w każdy weekend od marca do grudnia, w obstawianie wyników zaangażowane są spore pieniądze – zarówno z kieszeni miejscowych jak i przyjezdnych. Na nagrodach wygranych przez konie, ich właściciele mogą sporo zarobić.
Ale skąd na niewielkim Mauritiusie biorą się pełnokrwiste folbluty w ilości pozwalającej na tak intensywne kręcenie się wyścigowego biznesu? Nie ma tam żadnej lokalnej hodowli. Konie sprowadzane są z całego świata, największy procent pochodzi z Republiki Południowej Afryki. Populacja koni wyścigowych na wyspie liczy niezmiennie około 350-400 sztuk, jednak jest regularnie wymieniana. Co roku około 100-120 nowych młodych koni sprowadzanych jest na Mauritius transportem lotniczym z Johanesburga. Co więc dzieje się z tą setką koni, którą są każdego roku zastępowane przez nowe?
Załóżmy że mieszkasz na Mauritiusie i zamierzasz zainwestować w kilka-kilkanaście wyścigowych koni aby przynosiły ci dochód. Kupujesz je więc w RPA, sprowadzasz na Mauritius specjalnym transportem, zapewniasz im warunki godne wyczynowych sportowców – a następnie wystawiasz je w gonitwach. Po jakimś czasie okazuje się że utrzymanie większości z nich kosztuje cię więcej niż przyniesiony przez nie dochód – wygrywają nieliczne, reszta nie rokuje nadziei na zyski. Z punktu widzenia właściciela są bezużyteczne. Z punktu widzenia biznesmena – należy się ich pozbyć. Tak jak i we wszystkich krajach gdzie kręci się wyścigowy biznes, podaż wycofanych z wyścigów folblutów znacznie przekracza popyt na nie. Nikt o tym nie mówi i wszyscy udają że tego nie wiedzą, ale większość wyścigowych koni na całym świecie kończy karierę w rzeźni, pomimo starań organizacji obrony praw zwierząt oraz wielu rozmaitych komitetów walczących o ich los. Po prostu nie ma wystarczająco wielu chętnych, żeby brać sobie na głowę taki kłopot, jakim potrafi być koń po karierze na torze. Szacuje się, że w samej Wielkiej Brytanii zabija się około 5000 folblutów rocznie¹, tylko dlatego że nie są odpowiednio szybkie lub odpowiednio młode. W USA wysyłanych na rzeź jest ich grubo ponad 100 000 rocznie².
A na Mauritiusie? Wyspie dziewięć razy mniejszej od województwa Pomorskiego (około 2000km²)? Dzięki staraniom klubu wyścigowego (Mauritius Turf Club) niektóre trafiają do miejscowych szkółek jeździeckich czy ośrodków turystycznych, ale popyt został już dawno zaspokojony. Sprzedanie takiego konia komuś spoza wyspy właściwie nie wchodzi w rachubę – koszt transportu i kwarantanny znacznie przekracza jego wartość. Młode, zdrowe wierzchowce kończą karierę szybko i dyskretnie: strzałem w głowę. Po najniższych kosztach – kosztach kuli.
Najpiękniejszy prezent
Andre Rakotomalala dojrzał w tym szaleństwie szansę dla “bezużytecznych” folblutów. Postanowił je adoptować. Pierwszym wyzwaniem było przewiezienie je z Mauritiusa na Madagaskar. Problem kosztownego transportu udało się rozwiązać dzięki rodzinnym koneksjom: brat Andre był pilotem linii lotniczych Air Madagascar. Zazwyczaj samoloty transportowe przywożące konie na Mauritius wracały do RPA puste, z międzylądowaniem na Madagaskarze. Udało się więc wypertraktować korzystną cenę transportu, a konieczna kwarantanna mogła odbyć się na farmie Andre. W ten sposób, kilka lat temu, Andre wzbogacił się o ponad czterdzieści stosunkowo młodych, (5-9 lat) wyścigowych koni. Na wyspie, gdzie nie ma żadnych tradycji jeździeckich ani hodowlanych, gdzie prawie nie ma kowali, wyszkolonych “końskich” weterynarzy, trenerów ani stajennych. Gdzie siodła i tranzelki trzeba sprowadzać zza morza.
Konie dostały od Andre najpiękniejszy prezent: szansę na życie.
Przez pierwszy rok miały jedynie biegać po łące, skubać trawę, nauczyć się żyć w stadzie – czyli przypomnieć sobie że są końmi. Zmiana trybu życia i diety nie wszystkim posłużyła. Przyzwyczajone do specjalistycznych pasz i odżywek, prawdopodobnie szpikowane na potęgę środkami dopingującymi (nieoficjalnie mówi się, że na Mauritiusie to norma) folbluty przestawiały się na nową dietę nie bez trudności: część chorowała, kilka padło. Ale większość dała sobie radę. Potem zostało już tylko – TYLKO! – nauczyć je spokojnego chodzenia pod turystami…
Wierzchowce odporne na wszystko
Dzisiaj, już po kilku latach pobytu na Madagaskarze, konie zachowują się jakby wiedziały, że Andre, ten zawsze pogodny Malgasz, uratował je od śmierci – i odpłacają mu wszystkim co najlepsze. Dotychczas byłam na kilkunastu rajdach konnych w wielu zakątkach świata: od Ameryk, przez Afrykę do Azji – ale nigdy nie jeździłam na koniach które tak kompletnie niczego się nie bały. Jakby wycięto im część mózgu która odpowiada jącą za płochliwość. A powodów miały mnóstwo: pierdzące motocykle podskakujące na wybojach, siedemdziesięcioletnie ciężarówki ryczące silnikami podjeżdżając pod górkę i trąbiące radośnie na nasz widok gdy mijały nas o pół metra, młockarnie ryżu pracujące pełną parą (żniwa) i strzelające z napędzających je starych silników, wozy zaprzęgnięte w nieprzewidywalne zebu, stada dzieci wyskakujące zza rogu wrzeszcząc ile sił w płucach, goniące za nami i machające wszystkim co popadnie, psy rzucające się znienacka z misją odstraszenia tych przeraźliwie wielkich i nieznanych stworów… właściwie do kompletu brakowało tylko strzałów z armat. Nasze konie szły przez to wszystko jakby były ślepe i głuche. Poproszone o wjechanie do rzeki, bagna, na wąską kładkę, czy o skok ze skarpy, robiły to bez wahania, choć często wykazując bardzo kiepską technikę. Zachowywały się jak konie policyjne a nie gorącokrwiste wyścigowce.
Jednak ich sprinterską przeszłość dało się wyraźnie odczuć siedząc w siodle: najbardziej naturalnym chodem był dla nich galop, w którym raczej należało je przytrzymywać niż poganiać – zwłaszcza że byliśmy ich pierwszymi jeźdźcami po kilkumiesięcznej przerwie spowodowanej porą deszczową. Gdy jechaliśmy niespiesznym “kanterkiem” po piaszczystych drogach, wystarczyło że któryś zauważył lukę pomiędzy końmi przed nim, a natychmiast ruszał aby się w nią wcisnąć i wyprzedzić rywali. Nawyki z toru. Byliśmy ostrożni, nie pozwalaliśmy się im ścigać. Za dużo pracy kosztowało oduczenie ich tego.
Szalone zebu
Pod koniec pory deszczowej Madagaskar kipi zielenią kontrastującą z czerwonym kolorem ziemi. Słońce wyłaniające się zza burzowych chmur rozświetla magicznie ryżowe pola, tafle jezior, wzgórza pokryte bujną roślinnością. Jest gorąco i wilgotno. Konie są mokre od potu, my też. Wyruszamy z farmy Andre, która leży w centralnej, wulkanicznej części wyspy i pokonując łańcuch niewielkich wzgórz, kierujemy się w stronę jeziora Itasy. Przez kilka kolejnych dni meandrujemy między mniejszymi jeziorkami, przekraczamy rzeki, przejeżdżamy przez niezliczone wioski i kilka małych miasteczek – i wszędzie wzbudzamy sensację.
Na Madagaskarze nie ma nie tylko koni, ale również osłów ani mułów. Zwierzętami pociągowymi są zebu, czyli afrykańska wersja krowy z bardzo długimi rogami. Zebu zaprzęgane są parami do małych drewnianych wózków, w których woźnica nie siedzi na koźle, ale idzie obok. Nie ma wędzideł, lejc ani żadnych innych systemów kierowania pojazdem – chcąc zatrzymać wózek poganiacz zastępuje zwierzętom drogę, chcąc przyspieszyć lub skręcić, pogania zebu rózgą w odpowiednim kierunku. Kontrola nad takim pojazdem jest więc bardzo ograniczona. Na widok koni, zebu wpadają w histerię, bo koń jest im zupełnie nieznanym zjawiskiem i nie wiedzą czego się po nim spodziewać. Zaprzęgnięte do wózka i pozbawione swobody ruchów, zebu czują się dodatkowo zagrożone i bywają wtedy niebezpieczne: w panice rzucają się do galopu i usiłują wyswobodzić się z drewnianego chomąta. Poganiacz niewiele może zrobić – zazwyczaj goni za wózkiem wrzeszcząc wniebogłosy. Mijając zaprzęgi zebu, zawsze ostrzegaliśmy poganiaczy żeby zjechali na bok, przytrzymali zwierzęta a najlepiej stanęli pomiędzy nami a zebu, zasłaniając im widok na konie. Często to my zjeżdżaliśmy w pole robiąc drogę dla zaprzęgu. Zdarzało się jednak że poganiaczowi, mimo naszych ostrzeżeń, nie chciało się dopilnować zwierząt albo sądził że nic się nie wydarzy. Efekt? Wywrócony wózek, rozsypany ładunek, połamany dyszel. Zebu pasące się na polach wzdłuż drogi albo uciekały od nas w panice albo usiłowały zabrać się z nami, zafascynowane końmi. Galopowały pomiędzy nami, wymachując wielkimi rogami, kompletnie nieprzewidywalne, jakby nagle poczuły zew wolności.
Konie fascynowały też okolicznych mieszkańców. Gdy przejeżdżaliśmy, całe wioski wylegały na ulice, w pewnym miasteczku przerwano nawet mecz piłkarski, bo publiczność uznała że przejazd grupy jeźdźców jest ciekawszym wydarzeniem niż to co dzieje się na boisku i gremialnie opuściła widownię, biegnąc za nami. Zawodnicy dołączyli do publiczności, zostawiając puste boisko. Wszyscy witali nas radosnym Bonjour! i byli rozanieleni gdy odpowiadaliśmy im po malgasku Mana-ona! albo Salam! Następnie dzieciaki gnały na skróty do sąsiedniej wioski uprzedzić o nadciągającej sensacji, aby wszyscy zdążyli przerwać swoje zajęcia i wyjść na drogę popatrzeć na jeźdźców i konie. Często gdy wjeżdżaliśmy do wsi, czekały już na nas tłumy. Nasz przejazd zawsze zakłócał lekcje w szkołach: dzieciaki które wypatrzyły nas przez okno podnosiły raban i wkrótce cała szkoła wylewała się na drogę robiąc nieziemski hałas i wymachując wszystkim co było pod ręką. Choć zafascynowane, bały się koni – na postojach stały w bezpiecznej odległości kilku metrów i tylko raz udało mi się namówić nieco odważniejszego i bardzo ciekawskiego chłopca aby podszedł bliżej i dotknął końskich chrap. Musiałam go długo zapewniać (na migi) że trzymam konia mocno i że jest bezpiecznie. Chłopiec był potem bardzo z siebie dumny i myślę że stał się bohaterem w oczach kolegów, którzy przyglądali się scenie z bezpiecznego dystansu. Andre, jako rodowity Malgasz, miał większe sukcesy: gdy zatrzymaliśmy się w wiosce na kawę, udało mu się posadzić dwie dziewczynki w siodle i oprowadzić stępem. Kiedy z małych metalowych kubków piliśmy mocną czarną kawę zaparzoną w ulicznym kramiku, towarzyszyła nam cała wieś. Wokół takich kramów toczyło się całe społeczne życie wiosek – skromnych osad z chatami krytymi ryżową słomą, często bez elektryczności i jakichkolwiek innych udogodnień. Jednak w każdej wsi było co najmniej jedno miejsce, gdzie mieszkańcy mogli za skromną opłatą doładować telefony: mały słoneczny panelik umieszczony na słomianym dachu glinianej kurnej chaty produkował energię wystarczającą do obsługi ładowarki USB.
Raj nad oceanem
Po tygodniu włóczęgi po górzystym centrum Madagaskaru przenieśliśmy się w zupełnie inną rzeczywistość – na piaszczyste plaże nad Oceanem Indyjskim. Tam czekał na nas komplet świeżych koni i fantastyczne miejsce na obóz: namioty oddzielała od brzegu oceanu tylko szeroka, pusta plaża upstrzona niewielką ilością drewnianych łodzi wydłubanych z pni drzew, w których miejscowi rybacy wypływali co rano na połów, z trudem pokonując wysokie fale przyboju. Aby dostać się do wioski musieliśmy przejechać przez wspomniany wcześniej kolejowy most, a wokół osady oprócz bezkresnej plaży czekały na nas idealne do jazdy piaszczyste drogi, palmowe zagajniki oraz szerokie ujście rzeki do kąpieli z końmi.
Kupowaliśmy owoce oraz lokalne specjały w wiejskim sklepiku i kiedy mieszkańcy wioski zorientowali się że chętnie jemy “ich” jedzenie, co chwilę ktoś odwiedzał nasz obóz proponując na sprzedaż owoce, świeżo złowione ryby, domowe racuchy i całe mnóstwo dziwnych potraw. Próbowaliśmy wszystkiego.
Madagaskar jest jednym z najbiedniejszych krajów świata. W 2011 roku, ekonomia Madagaskaru została uznana w rankingu Forbesa za najgorszą na świecie. Przeciętny Malgasz zarabia jednego dolara dziennie a ponad 70% mieszkańców wyspy żyje poniżej progu ubóstwa. Połowa dzieci cierpi z powodu chronicznego niedożywienia. Jednak wszędzie gdzie się pojawialiśmy witał nas uśmiech, radość, przyjazne nastawienie. Andre, jako ten któremu się powiodło, robi wszystko, żeby pomóc swoim rodakom. Aby dać miejscowym pracę, zatrudnia do obsługi rajdów konnych dużo więcej osób niż rzeczywiście potrzeba. Wspomaga lokalne szkoły, którym brakuje podstawowego wyposażenia. Planuje wybudowanie w swojej wsi edukacyjnego placu zabaw dla dzieci, które nie mają często nawet najprostszych zabawek, takich jak choćby zwykła piłka. Andre kocha swój Madagaskar, chciałby pokazać go turystom od najciekawszej strony i ściągnąć więcej gości w te nieodkryte jeszcze miejsca.
Posse Comitatus
Koń, który przypadł mi do jazdy na wybrzeżu był absolutnie wspaniały. Wielki i piękny ciemnogniady folblut, który nosił jeszcze swoje wyścigowe imię, “Posse Comitatus”. Konie Andre zachowały swoje imiona z toru: “Surprising Dream”, “Because You Said So”, “Flying Machine”, “Question Time”, “Monsieur Dane”… Większość z nich można odnaleźć w starych rejestrach i sprawdzić ich wyniki na torze. Posse Comitatus urodził sie w 2008 w USA, w 2012 roku sprzedano go i przetransportowano na Mauritius gdzie ścigał się do 2015 roku i nawet wygrał kilka gonitw. Jednak i jego czas nadszedł – w wieku zaledwie 7 lat przeznaczono go do odstrzału. Jest koniem, którego zapamiętam na zawsze. Piękny ruch, elastyczne chody, lekkość, chęć współpracy i reakcja na pomoce czyniła go niezwykle przyjemnym do jazdy. Siedząc na nim czułam pod sobą energię, którą mogłam uwolnić na bardzo delikatny sygnał. Posse zdawał sie mówić: “tylko mi pozwól, a udowodnię ci jaki jestem szybki, nikt mnie nie dogoni, nawet wiatr!” Gdziekolwiek go poprosiłam żeby poszedł, nie wahał się. Gdybym mogła, zabrałabym go ze sobą do domu… Za każdym razem krew mi tężeje gdy pomyślę jak niewiele dzieliło tego konia od strzału w głowę. Oraz, ile podobnych mu, wspaniałych, zdrowych wierzchowców nie uniknęło tego losu. I jestem wdzięczna Andre, że dał im drugą szansę, choć wielu uznałoby to za porywanie się z motyką na słońce.
Trzymam za ciebie kciuki, Posse Comitatus, koniu mojego życia.
Za ciebie też, Andre Rakotomalala, bo jesteś dobrym człowiekiem.
Aga Karmolińska, styczeń 2018.
Tekst ukazał się w miesięczniku “Świat Koni”, w lutym 2018.